24 września 2012

Recenzja Four Tet "Pink"


FOUR TET Pink, [2012] Text || Kieran Hebden od ponad dekady jest klasą samą w sobie. Obojętnie, czy prezentując pod szyldem Four Tet swe autorskie dokonania, czy też kolejne wyśmienite remiksy całego spektrum gwiazd. Elektroniczne wcielenie Hebdena, bo przypomnijmy również jakby zapomnianą post-rockową formację Fridge, udanie przyciąga uwagę miłośników i elektronicznej, i gitarowej alternatywy. Dźwięczne, wciągające kompozycje Four Tet wznoszą się ponad stylistyczne podziały, nie dziwota zatem, że już od czasów zjawiskowej płyty „Rounds” kolejne jego wydawnictwa spotykają się z wielkim zainteresowaniem.

Ostatni regularny album Four Tet, „There Is Love In You”, po nieco trudniejszym i chropawym „Everything Ecstatic”, przyniósł renesans klubowych i tanecznych brzmień, okrzyknięty zaś został jednym z najlepszych dokonań Hebdena. W następnych latach, obok kolaboracji z Burialem i Thomem Yorkiem, nowe utwory Four Tet ukazywały się wyłącznie w postaci singli, bynajmniej nie zapowiadających nowego albumu. Zbiorem tych właśnie singli jest „Pink”.

Album ten, o kompilacyjnym zatem charakterze, nie powinien być jednak traktowany po macoszemu. Choć wydany w formie cyfrowej, na fizycznym nośniku zaś wyłącznie w Japonii, to w pełni zasługuje na postawienie obok regularnych płyt Four Tet. Pod paroma względami nawet je przewyższa, na najlepszych nawet albumach Hebdena mieliśmy różne miniatury i wypełniacze, „Pink” natomiast przynosi nam wyłącznie ponad godzinny konkret.

Zawieszony gdzieś pomiędzy dwoma ostatnimi albumami, z jednej strony znajdziemy tu perkusyjne rytmy rodem z „Everything Ecstatic”, z drugiej parkietowe niemal kompozycje w stylu „There Is Love In You”. Powrót do pierwszych mamy już w otwierających „Pink” utworach „Locked” i „Lion”. Taneczny beat odnajdziemy natomiast choćby w wyśmienitym „Ocoras”. House’owo pobrzmiewa też wspomniany już „Lion”, mocno osadzony w stylistyce techno jest z kolei „Pyramid”.

Bliską minimalu dźwiękową plamą okazuje się najdłuższy w zestawie „Peace For Earth”. Dzieje się tu niewiele tylko pozornie, podobnie jak w „Locked”, w którym kolejne warstwy nakładają się na siebie, trzymając się jednak w perkusyjnych ramach. Tanecznie, lecz nieco ciemniej jest w finałowym „Pinnacles”, obok „Ocoras” i „Pyramid” jednym z najlepszych na płycie. Najsłabszym zaś w zestawie jest „128 Harps”, wszystkie jego elementy są nam już dobrze znane, nie tworzą przy tym żadnej ciekawej całości, a dodatkowo irytuje samplowany wokal.

„Peace For Earth” oraz king-crimsonowy momentami „Lion” są jedynymi premierowymi kompozycjami na „Pink”. Zgodnie z zapowiedzią Hebdena i one ukażą się wkrótce na winylowym singlu. Nie jest ważne, czy „Pink” jest czyszczeniem szuflad z niewykorzystanych pomysłów, podsumowaniem dotychczasowych inspiracji, czy rozbiegiem przed kolejnym regularnym album. Zapewne jest to jedynie uśmiech wysłany z singlowego świata elektroniki w stronę jej miłośników przyzwyczajonych do większych form. Najważniejsze, że dobrze się stało, „Pink” bowiem słucha się nadzwyczaj przyjemnie. 7/10 [Wojciech Nowacki]