19 maja 2015

Recenzja Blur "The Magic Whip"


BLUR The Magic Whip, [2015] Parlophone || Niedługo oglądać zaczniemy nowe sezony "Twin Peaks" i "The X-Files", ba, Netflix reaktywuje lekką grozę "Pełnej chaty". Nowy album nagrywa PJ Harvey, być może na ten rok zepną się Radiohead. Przeciętna, delikatnie mówiąc, płyta The Prodigy spotyka się z pozytywnymi reakcjami najbardziej sentymentalnych. Jeśli kiedykolwiek można było mówić o popkulturowym powrocie lat dziewięćdziesiątych to jest to właśnie teraz. Powrót Blur też można uznać za przejaw tego revivalu, choć w tym wypadku bardziej chodzi o wypełnienie olbrzymiego braku w muzyce ostatnich plus minus piętnastu lat niż o nostalgiczny powrót. Gdyby Damon Albarn nie rozmieniał się na dobre w kolejnych projektach Blur mogłoby utrzymywać tą samą pozycję jaką mają dziś Radiohead. Tymczasem pierwszy od 12 (lub 16) lat album Blur w porównaniu z innymi ikonami lat dziewięćdziesiątych wydaje się u nas stać na lekko straconej pozycji.

Tegotygodniowa premiera płyty Faith No More to już zupełnie inna historia, sądząc przynajmniej po ilości okładek na których zdążyli się w tym miesiącu pojawić. Mike Patton jako równie wpływowa i kreatywna postać co Damon Albarn podobnie mnożył kolejne projekty i estetyki w swych projektach po zakończeniu działalności zespołu, ale nasze tradycyjne polskie zamiłowanie do twardszej, "prawdziwie" rockowej muzyki zachowało Faith No More znacznie bliżej powierzchni naszej pamięci niż Blur. Pisałem już o tym przy okazji "Everyday Robots", Blur zawsze byli u nas zespołem bardziej kojarzonym i szanowanym niż słuchanym a kilka tysięcy słuchaczy na poznańskim koncercie Albarna udało się zgromadzić raczej dzięki jego późniejszym projektom, z Gorillaz na czele, niż jakiejś okazałej liczebnie bazie polskich fanów Blur.


Stąd też, choć media oczywiście zwróciły uwagę na wydanie "The Magic Whip", to, co warte uwagi, szczególnie w tych poświęconych muzyce niezależnej pojawiają się bezrefleksyjne głosy o koniunkturalnym odtworzeniu brzmienia albumów z lat dziewięćdziesiątych, o nagraniu albumu do podtrzymania koncertowej frekwencji w sezonie letnich festiwali czy nawet o zbyt małej przebojowości materiału. Nietrudno też zauważyć, że młodzież obok Blur przechodzi dość obojętnie, sami ich nie pamiętają a starsi koledzy najczęściej ich po prostu nie słuchali. Ale dla części z nas, pokolenia trzydziestoparolatków, "The Magic Whip" to prawdziwy manifest żywotności.

Dlaczego zatem album ten powinien być nie tylko najważniejszą premierą tego roku, ale i drugim najlepszym w historii Blur? Dlaczego nie jest archaicznym odgrzewaniem przebrzmiałych patentów (tu znów kłania się ostatnie The Prodigy)? "The Magic Whip" dojmuje absolutnie niewymuszoną i swobodną atmosferą. Za albumem nie stał żaden zamysł, żaden plan i z pewnością, co czuć wyraźnie, żadne napięcie. Grupa korzystając z przypadkowych paru dni wolnego na trasie koncertowej udała się do studia w Hongkongu, by na fali nowoodkrytej więzi niezobowiązująco razem pograć i zarejestrować efekty. Efekty, które naprawdę brzmią jak niewymuszone, bezpretensjonalne spotkanie przyjaciół po latach.


Stąd też być może brak obecnej czasem na starszych płytach Blur epickości. Prawdą jest też, że słychać na "The Magic Whip" echa, czasem bardzo wyraźne, niemal wszystkich odsłon brzmienia grupy i rękopisu Albarna, od "Parklife" przez "Blur" i "13" aż po Gorillaz czy "Everyday Robots". Jeśli jednak zespół po kilkunastu latach przerwy potrafi w zupełnie niezobowiązujących okolicznościach nie odtworzyć, ale nawiązać do całej swojej historii tworząc tak bezpretensjonalną i świeżo brzmiącą całość to mamy do czynienia z wielkim zespołem i wyjątkowym albumem.

"Go Out" to rewelacyjny, klasyczny dla Blur anty-singiel, pełen brudu, napięcia i gitarowego chaosu, pod którym jednak skrywa się rozedrgana melodia i piosenka, która spokojnie odnalazłaby się na "13", Albarn zaś najbardziej zbliża się w niej do swego komiksowego wcielenia 2D z Gorillaz. "Lonesome Street" to już beztroski, archetypowy brit-pop, w sensie sięgania po wyspiarski pop lat sześćdziesiątych. Piosenką kompletną jest rozdzierające i pełne napięcia "There Are To Many Of Us", szczególnie od momentu wejścia perkusji. Ale mamy tutaj jeszcze zadziornie głupkowate, pełne gitar i elektroniki "I Broadcast" czy melancholijne "My Terracotta Heart" poświęcone więzi Damona Albarna i Grahama Coxona,


Melancholia, ale ta nieangażująca, znana z solowej płyty Albarna, przebija się w "New World Towers" i "Pyongyang", gdzie przełamuje ją jednak łkająca gitara Coxona. Również sekcja rytmiczna ratuje Albarna przed zanurzaniem się w solowy smutek, dzięki czemu pełne harmonii "Thought I Was A Spaceman" odnalazłoby się na eterycznym "Blur" a letnio-wakacyjny "Ghost Ship" na płytach Gorillaz. Nawet niezbyt wyróżniające się, lekko infantylne "Ice Cream Man", leniwie ogniskowe "Ong Ong" czy dansignowe "Mirrorball" przypominają, że takie oto zwykłe piosenki miały swe miejsce na wszystkich płytach Blur. Poza najdoskonalszym "13".

Tamten album 16 lat temu zamykał lata dziewięćdziesiąte tak samo jak rok później "Kid A" Radiohead inicjowało lata zerowe. "Think Tank" z 2003 roku ma po latach swój urok, ale bez Coxona trudno uznać ten zarejestrowany jako trio album jako coś więcej niż zaczyn solowych działań Albarna. Pamiętam jak płyta ta konkurowała wtedy z "Hail To The Thief", mającym jakoby łączyć w sobie wszystkie wcześniejsze wcielenia Radiohead i w efekcie zapadającym się pod swoim ciężarem. Jeśli na "The Magic Whip", świadomie lub nie, Blur również zaoferowali kompilację swych firmowych znaków, to niemal przypadkowy sposób w jaki to dokonali musi zadziwiać. 9/10 [Wojciech Nowacki]