Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Damon Albarn. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Damon Albarn. Pokaż wszystkie posty

14 sierpnia 2018


GORILLAZ The Now Now, [2018] Parlophone || "The Now Now" to "The Fall" po raz kolejny. Zarówno warunki wydania, jak i stojąca za tymi płytami filozofia są niemalże identyczne. Oba albumy ukazały się niemal niespodziewanie i wyjątkowo szybko po swoich poprzednikach. Oba należą do dość spontanicznej i niezbyt jednak potrzebnej kategorii "ze szkicownika Damona Albarna", zapoczątkowanej niegdyś już przez "Democrazy". Wreszcie po raz kolejny tenże notatnikowy charakter wynika nie tyle z trapiącej Albarna w ostatnich latach niefiltrowanej nadprodukcji, co z ciągłej fascynacji Stanami Zjednoczonymi i melancholijno-obserwacyjnego podróżowania od hotelu do hotelu. O ile jednak "The Fall" jako iPadowy eksperyment i szkicownik z podróży od samego początku pozycjonowane było lekko jako album trzeci i pół, o tyle na "The Now Now" ciąży znacznie większa presja. Jako pełnoprawny szósty album Gorillaz zatrzeć ma niedobre wrażenie po "Humanz".

I udaje się to, przy okazji ujawniając kolejne podobieństwo do "The Fall". Tamta płyta również po plejadzie gości na "Plastic Beach" zwracała się w stronę samotniczego wokalu Albarna. "Humanz" było płytą złą na wielu poziomach i przeładowanie gośćmi było tylko tym najbardziej oczywistym, ale i tutaj reakcja w postaci nacisku gwałtownie położonego tylko na głos Albarna to niewątpliwa ulga. Już początek płyty sugeruje całość znacznie lżejszą, o zamierzeniach niekoniecznie równie ambitnych co "Gorillaz" i "Demon Days", ale w albarnowym świecie będącą ekwiwalentem płyty na lato. Słoneczne "Humility" nie niesie może jakoś porywająco przebojowa melodia, ale uwolniona atmosfera, ładna produkcja i przyjemnie wpleciona gitara po przyciężkim i przeprodukowanym "Humanz" działa naprawdę odświeżająco. "Tranz" to wreszcie mocniejsza kompozycja, niepozbawiona rytmiki i efektownego napięcia. Ba, nawet "Hollywood" ma sens, bo gość tak charakterystyczny jak Snoop Dogg wyróżnia się tylko jeśli jest umiejętnie dawkowany, poza tym piosenka nieśmiało wkracza na house'owe terytoria Hercules & Love Affair.


Szkoda zatem, że później objawiają się inne typowe dla Albarna bolączki i w efekcie "The Now Now" faktycznie kończy jako nieinwazyjna płyta na jedno lato. W miarę spójna i przystępna, wydaje się próbować wszystkiego po trochu i brakuje jej odwagi do głębszego zanurzenia się w którąkolwiek ze sygnalizowanych stylistyk. Większość pozostałych kompozycji okazuje się albo przyciężka, albo niezapamiętywalna, albo tak szkicowa, że potencjał do rozwinięcia w ciekawsze utwory w nich istotnie tkwi, ale w zalążkowej tylko formie. Dopiero "Souk Eye" na sam koniec okazuje się rzeczą prawdziwie przemyślaną, z łatwością mogącą uchodzić za część bardziej skupionej całości. Tropikana rodem z windy początkowo zwodzi, ale coś się w niej czai i utwór wreszcie eskaluje nabierając całkiem niezłego rozmachu.

Ze skupieniem Albarn miewa ostatnio problemy, "Everyday Robots" i "The Magic Whip" jasno pokazują, że jego muzyczna nadprodukcja przefiltrowana musi być przez zespołową wrażliwość. Problemem samych Gorillaz jest natomiast kwestia tożsamości. Na dwóch pierwszych albumach, różnorodnych, awanturniczych, ale spójnych, dzięki unikatowej atmosferze z łatwością można było uwierzyć w istnienie wyimaginowanego zespołu. "Plastic Beach" jako model Albarn + goście mogło się jeszcze sprawdzać, ale dziś już wiemy, że doprowadziło to do monstrualnego "Humanz". I tak oto zostajemy z "The Now Now" jako z kolejnym zeszytem pomysłów Albarna. Mimochodem, wracając do kluczowego dla niego okresu przełomu wieków odkryć można, że "Think Tank", ówcześnie "dziwna" płyta Blur, dziś sprawdziłaby się doskonale jako album Gorillaz właśnie. Sprawdźcie sami. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]

7 lipca 2017


GORILLAZ Humanz, [2017] Parlophone || Zakładając, że w początkach XXI stulecia Gorillaz było czymś więcej niż substytutem Blur, pamiętać należy o dwóch najważniejszych aspektach sukcesu tego, fikcyjnego przecież, zespołu. Po pierwsze, silne osadzenie w przebiegającej równolegle internetowej rewolucji. Odbiór muzyki poprzez radio, przegrywane kasety, wypalane płyty, muzyczne miesięczniki zastępowany był przez rosnącą blogosferę, flashowe strony, pierwsze gify, YouTube'a, torrenty i sieciowy marketing, którego inkorporującą te wszystkie fenomeny forpocztą byli właśnie Gorillaz. Po drugie, co wydawać się może szczególnym paradoksem w przypadku zespołu, który nie istnieje, wyjątkowe znacznie miała jego tożsamość. Przy całej swej kalejdoskopowej różnorodności piosenki Gorillaz z łatwością mogły uchodzić za kompozycje rzeczywistej formacji z ukształtowanym spójnym brzmieniem, nie zaś za producencki projekt Damona Albarna.

Nawet "The Fall", album, który za regularną płytę Gorillaz można uważać w takim samym stopniu, w jakim za solowy debiut Albarna uchodzić może "Democrazy", wpisywał się w ten kontekst eksperymentując z uchodzącymi wtedy za technologiczną nowość mobilnymi aplikacjami i iPadem. Animowana tożsamość Gorillaz zaczęła się jednak rozwadniać już na "Plastic Beach", pierwszej płycie, która nie miała powstać (jeśli ktoś pamięta jeszcze deklaracje, że "Demon Days" miało być drugim i ostatnim albumem formacji). Albarn nie tylko zaczął wtedy występować z żywym zespołem, porzucając koncertowe skrywanie się za ekranami z animacjami, ale i zdecydowanie przekształcił Gorillaz w platformę do kolaboracji i plejady gościnnych występów. "Plastic Beach" było wyraźnym rozczarowaniem, ale znalazło się na tej płycie przynajmniej kilka wyraźniejszych przebojów oraz charakterystyczne poczucie humoru. "Humanz" nie oferuje już żadnej z tych rzeczy.


Słuchaniu tej płyty często towarzyszy dość silne poczucie zażenowania i konieczność usprawiedliwienia się w oczach przygodnych słuchaczy, że nie, nie słucha się właśnie amerykańskiego radiowego popu pośledniego sortu, ale muzyki wywodzącej się jednak w jakiś sposób z kręgów alternatywy. Pojawia się też złość, zagęszczenie hip-hopu jest bowiem tak wielkie, że sprzeciw zarówno wobec jako ilości, jak i jakości, spycha nas niemal na konserwatywno-terazrockowe pozycje. Problemem jest jednak zarówno przesyt, jak i jego przeciętność, szereg hip-hopowców zabija bowiem kluczową niegdyś dla Gorillaz różnorodność (gdzie podziały się gospel, disco, punk, dub?), płoży się ponadto na wyjątkowo przeciętnym muzycznym tle.

O lenistwie Albarna pisze się często w kontekście jego charakterystycznego wokalu, ewentualnie rozczochranej aparycji, ale dotyczy też zdolności kompozycyjnych, czemu paradoksalnie towarzyszy bipolarna niemal nadpobudliwość. Stąd też mamy pozbawione filtra szkicowe wydawnictwa w rodzaju "The Fall" i "Democrazy", ale też niezliczone projekty, zespoły i kolaboracje. Nie jest więc przypadkiem, że najlepsze tytuły z udziałem Albarna to te, w których nie jest pozostawiony sam sobie ("Magic Whip" vs "Everyday Robots") lub podporządkowuje się odgórnej idei ("Dr Dee"). Zarówno jego geniusz, jak i lenistwo, przejawia się w tym, że zdolny jest do stworzenia zjawiskowego wersu, przebojowego motywu, obezwładniającego zaśpiewu, ale często brakuje mu sił do rozwinięcia pojedynczego przebłysku w pełnoprawną kompozycję. I tak oto odkrywamy klucz do "Humanz", płyty, na której lepsze lub częściej jednak słabsze wyjściowe pomysły Albarna pociągnięte zostały przez dość męczący szereg gości.


W efekcie nowy album Gorillaz brzmi jak przydługi hip-hopowy mixtape z okazjonalnym featuringiem Damona Albarna. Otwierające go utwory "Ascension" i "Strobelite" jeszcze zachowują jakąś świeżość, ale chałupnicze "Saturn Barz" już drażni impresją taniego alkoholu i brudnego klubu. Kelela w "Submission" udanie nawiązuje do udziału Little Dragon na "Plastic Beach", co i tak popsute zostaje hip-hopem nie do powstrzymania. Wokale Albarna są co najwyżej symboliczne, dopiero gdzieś w połowie albumu zyskuje sobie więcej przestrzeni, ale z efektami przypominającymi najmniej fascynujące i najbardziej ckliwie fragmenty jego solowej płyty i ostatniego Blur ("Busted And Blue"). Z dwoma wyjątkami reszta albumu przemija jako przeciętna, przyciężka masa. Jedynie "Charger" z udziałem Grace Jones intryguje swoją wciągającą anty-przebojowością, zaś "We Got The Power" z Jehnny Beth z Savages wreszcie przynosi odrobinę (bo trwa zaledwie dwie minuty) dawnej ekstatycznej, komiksowej energii Gorillaz. Właśnie, przeciętność kompozycji to tylko część problemu, gorzej, że tylko nieliczne brzmią jak piosenki Gorillaz  a jeśli już, to na poziomie dawnych B-side'ów ("Andromeda").

"Humanz" jest więc płytą nie tylko bez kontekstu, ale i bez tożsamości. Nie ma na niej przebojów, nie ma barwnych pomysłów, nie ma zbyt wiele Albarna, nie ma tu już Gorillaz. Przegrzane oczekiwania oczywiście przesadnie wydźwignęły ten album w momencie premiery, ale większość singli została hurtowo udostępniona jeszcze przedtem, dziś więc o płycie już się nie mówi, nie pisze i niespecjalnie wierzę, że się jej słucha. Jedynym jej wymiernym efektem było natychmiastowe nakręcenie sprzedaży biletów na tegoroczne koncerty Gorillaz, czymkolwiek ten zespół jest obecnie na scenie. To jednak nie piosenki z "Humanz" będą po nim oczekiwane. 3.5/10 [Wojciech Nowacki]

19 maja 2015


BLUR The Magic Whip, [2015] Parlophone || Niedługo oglądać zaczniemy nowe sezony "Twin Peaks" i "The X-Files", ba, Netflix reaktywuje lekką grozę "Pełnej chaty". Nowy album nagrywa PJ Harvey, być może na ten rok zepną się Radiohead. Przeciętna, delikatnie mówiąc, płyta The Prodigy spotyka się z pozytywnymi reakcjami najbardziej sentymentalnych. Jeśli kiedykolwiek można było mówić o popkulturowym powrocie lat dziewięćdziesiątych to jest to właśnie teraz. Powrót Blur też można uznać za przejaw tego revivalu, choć w tym wypadku bardziej chodzi o wypełnienie olbrzymiego braku w muzyce ostatnich plus minus piętnastu lat niż o nostalgiczny powrót. Gdyby Damon Albarn nie rozmieniał się na dobre w kolejnych projektach Blur mogłoby utrzymywać tą samą pozycję jaką mają dziś Radiohead. Tymczasem pierwszy od 12 (lub 16) lat album Blur w porównaniu z innymi ikonami lat dziewięćdziesiątych wydaje się u nas stać na lekko straconej pozycji.

Tegotygodniowa premiera płyty Faith No More to już zupełnie inna historia, sądząc przynajmniej po ilości okładek na których zdążyli się w tym miesiącu pojawić. Mike Patton jako równie wpływowa i kreatywna postać co Damon Albarn podobnie mnożył kolejne projekty i estetyki w swych projektach po zakończeniu działalności zespołu, ale nasze tradycyjne polskie zamiłowanie do twardszej, "prawdziwie" rockowej muzyki zachowało Faith No More znacznie bliżej powierzchni naszej pamięci niż Blur. Pisałem już o tym przy okazji "Everyday Robots", Blur zawsze byli u nas zespołem bardziej kojarzonym i szanowanym niż słuchanym a kilka tysięcy słuchaczy na poznańskim koncercie Albarna udało się zgromadzić raczej dzięki jego późniejszym projektom, z Gorillaz na czele, niż jakiejś okazałej liczebnie bazie polskich fanów Blur.


Stąd też, choć media oczywiście zwróciły uwagę na wydanie "The Magic Whip", to, co warte uwagi, szczególnie w tych poświęconych muzyce niezależnej pojawiają się bezrefleksyjne głosy o koniunkturalnym odtworzeniu brzmienia albumów z lat dziewięćdziesiątych, o nagraniu albumu do podtrzymania koncertowej frekwencji w sezonie letnich festiwali czy nawet o zbyt małej przebojowości materiału. Nietrudno też zauważyć, że młodzież obok Blur przechodzi dość obojętnie, sami ich nie pamiętają a starsi koledzy najczęściej ich po prostu nie słuchali. Ale dla części z nas, pokolenia trzydziestoparolatków, "The Magic Whip" to prawdziwy manifest żywotności.

Dlaczego zatem album ten powinien być nie tylko najważniejszą premierą tego roku, ale i drugim najlepszym w historii Blur? Dlaczego nie jest archaicznym odgrzewaniem przebrzmiałych patentów (tu znów kłania się ostatnie The Prodigy)? "The Magic Whip" dojmuje absolutnie niewymuszoną i swobodną atmosferą. Za albumem nie stał żaden zamysł, żaden plan i z pewnością, co czuć wyraźnie, żadne napięcie. Grupa korzystając z przypadkowych paru dni wolnego na trasie koncertowej udała się do studia w Hongkongu, by na fali nowoodkrytej więzi niezobowiązująco razem pograć i zarejestrować efekty. Efekty, które naprawdę brzmią jak niewymuszone, bezpretensjonalne spotkanie przyjaciół po latach.


Stąd też być może brak obecnej czasem na starszych płytach Blur epickości. Prawdą jest też, że słychać na "The Magic Whip" echa, czasem bardzo wyraźne, niemal wszystkich odsłon brzmienia grupy i rękopisu Albarna, od "Parklife" przez "Blur" i "13" aż po Gorillaz czy "Everyday Robots". Jeśli jednak zespół po kilkunastu latach przerwy potrafi w zupełnie niezobowiązujących okolicznościach nie odtworzyć, ale nawiązać do całej swojej historii tworząc tak bezpretensjonalną i świeżo brzmiącą całość to mamy do czynienia z wielkim zespołem i wyjątkowym albumem.

"Go Out" to rewelacyjny, klasyczny dla Blur anty-singiel, pełen brudu, napięcia i gitarowego chaosu, pod którym jednak skrywa się rozedrgana melodia i piosenka, która spokojnie odnalazłaby się na "13", Albarn zaś najbardziej zbliża się w niej do swego komiksowego wcielenia 2D z Gorillaz. "Lonesome Street" to już beztroski, archetypowy brit-pop, w sensie sięgania po wyspiarski pop lat sześćdziesiątych. Piosenką kompletną jest rozdzierające i pełne napięcia "There Are To Many Of Us", szczególnie od momentu wejścia perkusji. Ale mamy tutaj jeszcze zadziornie głupkowate, pełne gitar i elektroniki "I Broadcast" czy melancholijne "My Terracotta Heart" poświęcone więzi Damona Albarna i Grahama Coxona,


Melancholia, ale ta nieangażująca, znana z solowej płyty Albarna, przebija się w "New World Towers" i "Pyongyang", gdzie przełamuje ją jednak łkająca gitara Coxona. Również sekcja rytmiczna ratuje Albarna przed zanurzaniem się w solowy smutek, dzięki czemu pełne harmonii "Thought I Was A Spaceman" odnalazłoby się na eterycznym "Blur" a letnio-wakacyjny "Ghost Ship" na płytach Gorillaz. Nawet niezbyt wyróżniające się, lekko infantylne "Ice Cream Man", leniwie ogniskowe "Ong Ong" czy dansignowe "Mirrorball" przypominają, że takie oto zwykłe piosenki miały swe miejsce na wszystkich płytach Blur. Poza najdoskonalszym "13".

Tamten album 16 lat temu zamykał lata dziewięćdziesiąte tak samo jak rok później "Kid A" Radiohead inicjowało lata zerowe. "Think Tank" z 2003 roku ma po latach swój urok, ale bez Coxona trudno uznać ten zarejestrowany jako trio album jako coś więcej niż zaczyn solowych działań Albarna. Pamiętam jak płyta ta konkurowała wtedy z "Hail To The Thief", mającym jakoby łączyć w sobie wszystkie wcześniejsze wcielenia Radiohead i w efekcie zapadającym się pod swoim ciężarem. Jeśli na "The Magic Whip", świadomie lub nie, Blur również zaoferowali kompilację swych firmowych znaków, to niemal przypadkowy sposób w jaki to dokonali musi zadziwiać. 9/10 [Wojciech Nowacki]

4 lipca 2014


DAMON ALBARN [29.06.2014], Stara Gazownia, Poznań || Maltańskie koncerty to pewna marka. W mieście w którym życie kulturalne traktowane jest przez włodarzy jako fanaberia części niepokornych mieszkańców, przynajmniej raz w roku można zetknąć można się z tym, co aktualnie w muzyce istotne. Nawet wielkie festiwale muzyczne wydają się lekko opóźnione w sprowadzaniu nowości, tymczasem Malta błyskawicznie zareagowała na powroty Portishead czy Faith No More, przedbiegła falę freak-folku a nieszczęsny koncert Atoms For Peace miał szansę być jednym z najważniejszych wydarzeń koncertowych zeszłego roku.

Ale zastanówmy się, czy dziś jeszcze w jakimś stopniu ekscytuje nas Atoms For Peace? Zainteresowanie Thomem Yorkiem wróciło przecież do zwyczajowego rytmu "będzie w tym roku nowe Radiohead czy nie". Chciałbym oględnie powiedzieć, że nie jestem pewien czy solowy album Damona Albarna będzie pamiętany za powiedzmy rok. Rzecz w tym, że jestem niemal całkowicie pewien, że nie będzie. Niewielu jest artystów, którzy solową twórczością są w stanie wyjść z cienia macierzystej formacji. Eddie Vedder? Wspomniany Thom Yorke? Jako fani możemy racjonalizować, dowodzić znaczenia, ale powiedzmy to sobie szczerze, nawet dla nas będą to tylko dodatki do dyskografii.

W przypadku Albarna jednak - dyskografii czego? Poznański koncert pokazał, że jednak dla sporej części publiczności jest to bardziej lider Gorillaz niż Blur. Jako zbliżający się do trzydziestki fan Blur nadal zdarza mi się myśleć o Gorillaz w kategoriach pobocznego projektu a o reszcie projektów Albarna jako o artystycznych kaprysach. Tymczasem dla maltańskiej publiczności był to raczej ten facet od Gorillaz, co to kiedyś miał taki stary zespół z którym grał "Song 2". I weźmy poprawkę na to, że zarówno Blur, jak i sam Albarna nigdy nie należeli w Polsce do nazw specjalnie popularnych. Stąd też pewnie i frekwencja.

Na dwadzieścia zaprezentowanych piosenek aż sześć stanowiły kompozycje Gorillaz. Z tych bardziej oczywistych ciężej brzmiące "Tomorrow Comes Today" i "Kids With Guns" oraz "Clint Eastwood" na bis, ale także mniej oczywiste "Slow Country", "El Mañana" i gospelowe "Don't Get Lost In Heaven". Pojawiły się i dwa utwory The Good, The Bad & The Queen, "Three Changes" i singlowe "Kingdom Of Doom", ba, nawet jedna piosenka Rocket Juice & The Moon ("Poison"). A że pod samą sceną znalazło się jednak pewne grono albarnowych die-hard fanów, to gwiazda wieczoru drapiąc się głowie przyznać musiała: Love to hear you're singing these songs.

Blur? Zaledwie dwie piosenki, rozpoznane przez nielicznych. Właściwy set zakończyło "All Your Life", b-side z singla "Beetlebum", tuż przed nim Albarn odegrał zaś na pianinie "Out Of Time", owszem, singiel, ale z tej dziwnej płyty "Think Tank". I tyle. Nie dość, że wszystkie zespoły Albarna zostały, poza Gorillaz, sprowadzone do jednego poziomu, to i nie rozpieszczał widowni koncertem życzeń markowych kompozycji. Szkoda, na trasie zdarzyło mu się zagrać i "Song 2", i "Tender", o które aż się prosiło gdy na scenę wkroczył gospelowy chórek.

Oczywiście najważniejsze miały być utwory z "Everyday Robots", oficjalnie pierwszej solowej płyty Albarna. Już na samym początku koncertu rozbrzmiały singlowe "Lonely Press Play" i utwór tytułowy, występ zaś zgodnie z przewidywaniami zakończyło równie udane "Heavy Seas Of Love". Poza "The Selfish Giant" pojawiły się wszystkie piosenki z płyty, a że przeplatane były wspomnianymi wyżej dawnymi wcieleniami Albarna, to nawet na tle tych nie najbardziej znanych starszych piosenek, kompozycje z "Everyday Robots" jawią się jako najmniej wyraziste z całej jego twórczości. Może i ładne, jak zawsze pięknie zaśpiewane, ale szczerze i po prostu nudne.

Największą atrakcją koncertu był jednak sam Damon Albarn. Towarzyszący mu zespół do specjalnie zręcznych czy zajmujących nie należał, ale nieustale był obiektem żywej interakcji ze strony Albarna, traktującego całą swoją ekipę w niemal rodzinny sposób. I zachowującego się w profesjonalny, ale bezpretensjonalny sposób, czerpiącego nieskrywaną radość z występu. Nawet pomimo niesprzyjającej pogody, w końcu jak powiedział: It doesn't matter. It's only rain. But it's nice rain. [Wojciech Nowacki]

7 maja 2014


DAMON ALBARN Everyday Robots, [2014] Parlophone || Z wczesnych lat 90-tych pamiętam teledysk do "Girls & Boys", jakimś cudem pojawiający się w telewizji, nieświadomie tym samym sączącej w młode umysły zabójczą ideologię gender. "Song 2" przewijało się również na ekranach telewizorów w drugiej połowie dekady, ale to "Tender", codziennie rozbrzmiewające w radiu na początku 1999 roku, skłoniło mnie do kupna "13" (biała kaseta, dworzec PKP w Katowicach, godzina 3 nad ranem), jednego z najwybitniejszych albumów wszechczasów.

Ale jednocześnie był to praktyczny koniec Blur. "Think Tank" do dziś traktuję w kategoriach rozczarowania. Damon Albarn jednak dopiero nabierał rozpędu, aż dotarł do punktu w którym jego pierwszy, przynajmniej teoretycznie, solowy album jest jednym z najważniejszych wydarzeń roku. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że Albarn jest artystą bardziej uznawanym, niż naprawdę słuchanym. Pokolenia wchodzące w świat muzyki w latach zerowych, kojarzą go jako rozczochranego pana w głosem lejącym się jak miód, o którego artystycznej hiperaktywności głównie rozpisują się krytycy. Single Gorillaz zna każdy, ale czy ktokolwiek jeszcze pamięta The Good, The Bad & The Queen? Ktokolwiek w ogóle zarejestrował Rocket Juice & The Moon albo słuchał płyt Albarna z muzykami z Mali czy Konga?

Chaotyczny i głównie koncertowy powrót Blur w oryginalnym składzie przypomina raczej stosunek przerywany w którym perspektywa spełnienia jest czysto hipotetyczna. Dla większości jest to chyba tylko historyczna ciekawostka, zarówno jednak dawni fani Blur, jak i ci wychowani na ciągłym wynoszeniu na piedestały późniejszej działalności Albarna, mniej lub bardziej świadomie i nie bez obaw czekają po prostu na nowy album Blur. Szczerze, nie geograficznie i muzycznie szerokie horyzonta Albarna przyciągają do jego solowej działalności, ale fakt, że był nadzwyczajnym kompozytorem i obdarzonym bajecznym głosem wokalistą Blur.

Płyta "Dr Dee" sprzed dwóch lat była poniekąd promowana jako solowy album Albarna. Skoro "Into The Wild" Eddiego Veddera zaliczany jest jako jego solowy debiut to nie widzę powodu, by dopiero "Everyday Robots" uważać za debiut Albarna. Zwłaszcza, że "Dr Dee" nie tylko przyniosło typowo urokliwy singiel "The Marvelous Dream", ale po afrykańskich wojażach była powrotem na Wyspy i albumem na wskroś angielskim.


O "Everyday Robots" usłyszeć można, że jest to podsumowanie i kompilacja wszystkich dotychczasowych inspiracji i kierunków w jakie udawał się Albarn w ciągu całej swojej kariery. Brzmi przytłaczająco? Owszem, ale nie jest to (na szczęście) prawda, w ten sposób otrzymalibyśmy bowiem kolejny nieznośnie patchworkowy album Gorillaz. Tymczasem "Everyday Robots" to wariacja na temat typowej dla Albarna piosenki, melancholijnej, ale urokliwej zarazem. Tylko tyle i nic więcej.

Jedynie "Mr Tembo" z najwyraźniej słyszalnymi echami Afryki brzmi jak wesoła piosenka rodem z kreskówki Disneya. Reszta albumu utrzymana jest w jednym tempie, jednym nastroju i jednym kolorze. Nie zaszkodziło by zatem odchudzenie go o parę kompozycji ("Hollow Ponds" plus przerywniki) czy skrócenie niepotrzebnie siedmiominutowego "Me And You". Jedna z najbardziej udanych piosenek "Lonely Press Play" pokazuje jak wiele muzycznie dzieje się tu w tle. Produkcja na "Everyday Robots" zdecydowanie nie zawodzi, ciekawe drobiazgi znaleźć można tutaj w każdej piosence. Ale w przypadku choćby "Photographs (You Are Taking Now)" aż prosi się o bogatsze i wyraźniejsze aranżacje.


Najlepiej prezentuje się utwór pierwszy i ostatni. Tytułowe "Everyday Robots" brzmi jak skrzyżowanie "Pyramid Song" Radiohead z Beatlesami na zwolnionych obrotach. Finałowe "Heavy Seas Of Love" wreszcie dysponuje mocniejszym refrenem i szerszymi niż melancholijne mruczanki możliwościami wokalnymi Albarna. "The Selfish Giant" wydaje się zaskakująco jazzujący, w "The History Of A Cheating Heart" słychać echa dawnej angielskości rodem z "Dr Dee", ale cały album jest jednak dojmująco jednorodny. I w zależności od nastroju, jeśli akurat nie macie złamanego serca, zapachowych świeczek i wanny pełnej piany, może wydać się nudny. Najlepiej podsumowuje go jedno zdanie, które znalazłem w komentarzach na FB: the typical "respected old act releases brilliant late career album". Bo pytanie gdzie dziś odnalazło by się "Everyday Robots" gdyby nie nazwisko i głos Albarna. 6/10 [Wojciech Nowacki]

17 marca 2013


BLUR Parklive - Live In Hyde Park - 12th August 2012, [2012] Parlophone || Nie, wyjątkowo nie będę rozpisywał się o ciągle niepewnej przyszłości Blur, o ciągłych zmianach decyzji Damona Albarna, o tajemniczych sesjach nagraniowych. Fakty są takie: kolejny, olimpijski powrót koncertowy Blur, zamiast zakończyć działalność grupy przyniósł regularną festiwalową trasę koncertową, która obejmie i Polskę. Poza tym mamy piękną niedzielę a nie ma bardziej niedzielnego zespołu niż Blur.

Zastanowić się można na tym, czym różni się „Parklive” od dwóch wydawnictw „All The People” z 2009 roku. Jasne, w sytuacji gdy grupa nie wydaje studyjnych albumów, każde nowe wydawnictwo jest na wagę złota. Zwłaszcza, że za każdym razem chodzi o koncerty wyjątkowe. Dwa lipcowe koncerty z 2009 roku były świętem Blur. Powrót marnotrawnego Grahama Coxona i realizacja dokumentu „No Distance Left To Run” wpłynęły na mocno nostalgiczną atmosferę. Koncert z 2012 roku był już jednak świętem olimpijskiego Londynu a Blur z celebrowanego stał się celebrującym. Mniej było melancholii i wspomnień, więcej beztroskiej zabawy. Wydaje się, że zespołowi towarzyszyło zdecydowanie mniejsze ciśnienie, sam Damon Albarn sprawiał też wrażenie znacznie pewniejszego siebie niż w 2009 roku.


„Girls & Boys” na mocne otwarcie pokazało, że wokalista był też chyba w minimalnie lepszej formie wokalnej i nie potrzebował już tyle czasu na rozgrzewkę. Już w „Beetlebum”, mimo nierównego początku i wolniejszego tempa, mamy rozśpiewanego Albarna i niemal noise’owy finał. Dalej jest już tylko lepiej. „Coffee & TV” to piosenka, której nie można popsuć. „Out Of Time”, jedyny koncertowy reprezentant kontrowersyjnego albumu „Think Tank”, z biegiem lat tylko nabiera klasy. Wreszcie „Trimm Trabb”, najgenialniejszy utwór z najgenialniejszej płyty. Zawsze boję się słuchać jego koncertowych wykonań, ładunek emocjonalny wersji studyjnej jest niemal nie do powtórzenia. Tym razem pomogło głębsze zanurzenie się w albumie „13”, od razu bowiem po „Trimm Trabb” nastąpił „Caramel” a my zyskujemy pewność dlaczego „13” była albumem dekady.

Set klasyków, z centralnym, wzbogaconym dęciakami „Parklife”, rozwiał wątpliwości z 2009 roku, kiedy to wydawało się, że Albarn dysponuje już zbyt dojrzałym głosem na skandowanie bripopowych przebojów. I następującej później niemal punkowej wiązanki z niezawodnym „Song 2” na czele. Zgromadzony w Hyde Parku tłum instynktownie wyczuł potrzebę ukojenia spontanicznie intonując „Tender”. Zespół melancholijny powrót do „13” rozpoczął jednak od „No Distance Left To Run”, po którym dopiero rozbrzmiało gospelowe arcydzieło.


Im bliżej końca koncertu, tym bardziej rozśpiewany był Albarn, sięgając choćby po „This Is A Low”. Pojawił się również nowy utwór „Under The Westway”, choć niewątpliwie szkoda, że nie usłyszeliśmy również „The Puritan” (o „Fool’s Day” nie wspominając). Wreszcie wielki finał w postaci „End Of A Century” – „For Tomorrow” – „The Universal”. I nie mają już znaczenia żadne koncertowe nierówności, nie jest ważne, czy Blur nagra jeszcze kiedyś nowy album. Po co to komu, jeśli nadal mamy szansę uczestniczyć w koncercie kluczowego dla lat 90-tych zespołu i śpiewać razem z najbardziej wpływową postacią świata muzyki ostatnich lat. 8/10 [Wojciech Nowacki]

10 grudnia 2011


GORILLAZ The Fall, [2011] Parlophone || Nie macie zielonego pojęcia, jak wielce byłem zdziwiony ukazaniem się tego krążka. Między wydaniem „Demon Days”, a „Plastic Beach” minęło 5 lat, dlatego nie ma nic dziwnego, że z początku niedowierzałem, że Damon Albarn w nieco ponad pół roku przygotował całkiem nowy materiał, nie będący, tak jak we wcześniejszych przypadkach, zbiorem B-side-ów z ostatniej płyty. Pomimo, że Gorillaz ma u mnie dożywotni kredyt zaufania, to przeczucia co do tego albumu miałem nieco dwojakie. Bo czy ktoś, mający na głowie kilka innych projektów muzycznych, a dodatkowo będący w dalszym ciągu w trasie koncertowej promującej poprzedni krążek, może nagrać dobry materiał?