Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Michał Nowakowski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Michał Nowakowski. Pokaż wszystkie posty

7 grudnia 2012


DIE ANTWOORD Ten$Ion, [2012] Zef Recordz || To nie jest tak, że nie lubię, jak ktoś się przechwala. Lubię – ale musi mieć porządny powód. Jak indestructible Ninja. Jak Yo-Landi just too hot to handle. Jak DJ raczej jestem wymyśloną postacią Hi-Tek. Ten hiphopowy cyrk zahipnotyzował mnie od pierwszego usłyszenia. I choć przyznaję – powalili mnie wizerunkiem i świeżością debiutu, byłem przekonany, że są strzałem jednoalbumowym. Aż tu nagle Ten$Ion.

Tekst, rap i wizerunek na Ten$Ion to znany z $O$ pastisz gangsta-rapu. Watkin Tudor Jones to satyryk, dla niego to max normal (wykorzystując jedną z dawnych muzycznych inkarnacji Watkina) – na hiphopowej scenie RPA swoje wariactwo już rozprowadził. Die Antwoord to wciąż osobliwy miks szydzenia z kiczowatego rapu i szerzenia fascynacji dziwnością. Przejawia się to w klipach, zdjęciach, muzyce i lirykach. Cała otoczka wokół nich jest naprawdę intensywna.


Za to zmieniła się muzyka; skręcając w rejony niedzisiejszej, choć coraz częściej powracającej, elektroniki. Hi-Tek (jeśli istnieje) z prostych beatów, poskładał dobry podkład. Chwilami kiczowaty, jasne, ale w formułę tego projektu wchodzący aż miło. Brzmieniowo się dzieje – są plemienne bębny (Fatty Boom Boom), jest disco (Baby's On Fire), są trance'owe klawisze (U Make A Ninja Wanna Fuck), techno z krótkim dubstepem (Never Le Nkemise 2) czy bardziej alternatywne brzmienia (Fok Julle Naaiers, I Fink U Freeky). Mimo wszystko, elektronika spina wszystko w jedną klamrę, nadając albumowi spójności.

W połączeniu ze specyficznym rapem Ninjy, jego południowoafrykańskim fokin' akcentem i głosikiem szalonej rich bitch Vi$$er wyszło coś szalenie specyficznego i wyskakującego z szeregu, jak choćby The Prodigy kiedyś, a niedawno Crystal Castles. Stworzenie rozpoznawalnej marki dźwiękowej, to sukces sam w sobie. Pozostaje oczywiście pytanie, czy styl się podoba  – mi bardzo (chyba najtrafniej zacytować fragment I fink u freeky and I like you a lot!). To nie są tylko wygłupy –  kompozycje są ciekawe, motywy świeże, podkład cudnie koresponduje z głosami i reaguje na liryki. Wszystko jest gęste, ale nieprzypadkowe.


Krążek kryje trzy ogromne hity (I Fink U Freeky, Fatty Boom Boom i Baby's On Fire) i trzy solidne kawałki (Never Le Nkemise 2, Fok Julle Naaiers czy U Make A Ninja Wanna Fuck). Jest też jeden bardzo kiepski, Hey Sexy, którego nie ratuje nawet całkiem przyjemna gitara elektryczna Louwtjie Rothmana, bo sposób rapowania na przemian irytuje i nudzi, a kompozycja jest nudna.

Między utworami upchnięto kilka skitów. Pasują do konwencji, ale nie powalają na kolana. Jeden z nich wzbudził dość duże kontrowersje – mowa o DJ Hi-Tek Rulez, w którym przerobiony komputerowo głos, rzekomo Hi-Teka, oznajmia: DJ Hi-Tek will fuck you in the ass/ Fuck you in the ass, you punk ass white boy/ DJ Hi-Tek, yo you can't touch me, faggot. Zarzuty o homofobię zakończyła dopiero wypowiedź, w której Ninja wyznaje, że wielu jego znajomych to geje. W tym wspomniany Hi-Tek.


Choć boję się, że przy następnym materiale Die Antwoord mogą się wyczerpać, wyczekuję trzeciego krążka, kolejnych klipów, a najlepiej filmu dokumentalnego. Jestem głęboko zainteresowany, co napala Ninję i komu Yo-Landi Vi$$er pozwoliłaby się klepać po tyłku! Bo przede wszystkim tym jest Die Antwoord – całą tą kreacją, śmiechem, zaskoczeniem. Igraniem z kiczem. Nieźle, że jako skutek uboczny tych wygłupów powstał ciekawy styl grania. 8.5/10 [Michał Nowakowski]

24 października 2012


VERMONES Humanimals!, [2011] self-released || W przypadku obu EP-ek Vermonesów trudno mówić o wesołości, ale z dwojga smutnego – „How Soon Is Now? EP” ma w sobie przynajmniej odrobinę światła. Drugiej EP-ki nie rozjaśniły użyte oryginalne sample, szalone syntezatory i Suchecki, którego głos momentami rozkrusza zimnofalowy lodowiec. Jest ponuro i mroźnie. Jest dobrze.

EP-ka to trzy kawałki o dość rozstrzelonej stylistyce. Już wstęp albumu, pierwsza minuta kawałka „Madrid Delivery Room”, ilustruje postęp zespołu. Wstawka z dziwacznym oddechem, cudownie pulsujący bas (Albert Przymus), rytmiczna perkusja (Konrad Kubalski), syntezatory – dobrych kompozycji nie brakowało już na „How Soon Is Now? EP”, ale teraz jest mniej szablonowo i lepiej technicznie. Utwór pulsuje do czasu przełamania i gwałtownego spowolnienia (pianino, perkusja, oddalona gitara Filipa Golisa i nastrojowe chórki).


Dziki syntezator we wstępie „Alternative Reality” jest zmyłką – wprowadza w coś, co już znamy: editorsopodobny kawałek z vermonesowym zabarwieniem, nieco intensywniejszym w końcówce. Niezły kawałek, ale byłby znacznie lepszy gdyby naprawdę oryginalne było nie tylko zakończenie. Trzeci jest „Horst Wessel Song” – największe zdziwienie materiału. Tekst nawiązuje do hymnu niemieckich nazistów, a muzyka opiera się jedynie o pianino i głos Sucheckiego. Wokalista świetnie sprawdził się w emocjonalnej, przygnębiającej balladzie, podnosząc poprzeczkę tej krótkiej EP-ki.

Inspiracja to nic złego, ale obecność Editorsów, The Nationalów i innych White Liesów wciąż jeszcze przytłacza wartość dodaną ich muzyki. Jest lepiej, jest dobrze, ale wciąż czekam aż Vermonesi wypracują więcej czegoś swojego. 7/10 [Michał Nowakowski]

4 września 2012


PURE PHASE ENSEMBLE Live at SpaceFest!, [2012] Nasiono || Kosmicznie dobry krążek. Najlepszy, jaki wyszedł w tym roku (nie w Polsce – w ogóle). Jest to zaawansowana technicznie, a do tego piękna artystycznie rakieta, zbudowana ze space-rocka, zadymionego jazzu, elektronicznych hałasów i eksperymentów. Misja była następująca: trzynastu muzyków z Polski i Anglii spotkało się w Gdańsku, nagrało wspólny materiał i zagrało go podczas pierwszej edycji festiwalu SpaceFest!.

Już otwierający „Electra Glide” pokazuje klasę tego albumu. Przestrzenne, ambientowe tło i instrumenty przygotowują na lot w kosmos. Chociaż utwór rozwija się bardzo leniwie, elektryczność przenika słuchającego przez całe 7:15 trwania. Potęguje to głos Kuźmy (Asia i Koty, Folder), przy którym nawet Lisa Gerrard brzmi mało mistycznie. Trochę mi się to (jak również kilka fragmentów później) kojarzy z duchem ścieżki dźwiękowej filmu „Million Dollar Hotel”.

W kosmos startujemy z „No Movement”, gładko wskakującym w podniosły koniec poprzednika. Napięcie osiąga kulminacje i rozchodzi się w przestrzeni za sprawą sekcji dętej. To jest jeden z największych atutów krążka – cudowne, zapadające w pamięć dęciaki (saksofon tenorowy Dickaty'ego i Kossakowskiego, barytonowy Gadeckiego i trąbka Szuszkiewicza). Smutno-wesołe, krążą wokół ściany dźwięków tworzonej przez gitary i perkusję, a ubarwianej dodatkowo przez syntezatory. Pełne dramaryzmu wokale Hardinga (Marion), a w końcówce również Kuźmy budują napięcie, wciągają i przejmują.


Lot przyspiesza z „High Flats”, najkrótszym i najbardziej energicznym kawałkiem. Choć jest bardziej rockowo (od pierwszych chwil prowadzi perkusja, przy wsparciu gitar), to sekcja dęta, a także – ciekawie współgrające – głosy Kuźmy i Hardinga, wciąż podtrzymują artystyczny ciężar i prowokują do wyobrażania sobie śpiewanego „we're living in a high flats  – we can sea everything”. „Crucifixion (Traditional)” to nagła zmiana. Muzyka zwalnia, słyszymy posępne, wręcz żałobne dęciaki. Jest trochę zbyt klasycznie, jak na ten album. Ale bez lęku, wszystko jest pod kontrolą – zaraz Miegoń skomunikuje się z inną galaktyką za pomocą hałaśliwych sampli, a dęciaki wypadną z trasy.

O ile „Electra Glide” rozkręcało się powoli, o tyle „Bowie” – największa supernowa tego albumu – nie rozpędza się w ogóle. Fenomenalne jest to, że chociaż utwór trwa ponad szesnaście minut (!), kiedy się kończy, czuję silny niedosyt. Utwór płynie powoli, przesuwany elektroniką, leniwą perkusją i oddalonymi dęciakami. Gdzieś w okolicach piątej minuty zaczyna śpiewać Schwarz (Prawatt, Karol Schwarz All Stars). To jest piękna, choć nienarzucająca się kompozycja; bardzo zwiewna, choć mimo wszystko emocjonalnie intensywna i sentymentalna. Szacunek dla Schwarza – to duża klasa wejść wokalnie w tak otwarty, subtelny utwór i wytrwać w nim jedenaście minut, podtrzymując zainteresowanie do samego końca. Czekam na „Bowie II”.

Utwór „The Frost” mógłby się znaleźć na płycie Kuźmy solo. Czarująca, intymna ballada z najbardziej magicznym damskim wokalem w tym kraju. Kawałek płynnie przechodzi w drugi z najpiękniejszych na płycie – „Darkest Sun”. Pulsująca elektronika we wstępie, rozrastająca się o bas powtarzający chwytliwy riff, perkusję, hałaśliwe gitarowe tło i wokale (Kuźma i Harding przechodzą w utworze sami siebie). Jest trans, są emocje. Przyjemnie słucha się, jak wokaliści – z sukcesem – walczą o swoje miejsce na hałaśliwej planecie, zamieszkiwanej przez niezłych instrumentalistów. 9/10 [Michał Nowakowski]

3 kwietnia 2012


EMANUEL AND THE FEAR Listen, [2010] Ishlab || Jeżeli nie słyszycie desperacji i buntu zaklętych w orkiestrowych akcentach ekipy Emanuela, to jesteście głusi albo niezdrowo szczęśliwi. I to jest właśnie największy skarb tej bandy - pomimo obecności gitar i perkusji, to właśnie reszta instrumentarium (dęciaki, skrzypce, flety, pianino) są nośnikami rebelii. A od rozmaitego sprzeciwu ten krążek aż kipi.

Tytułowe “Listen” to raczej wstęp do rady, niż sugestia słuchania dźwięków. Emanuela Ayvasa warto tak naprawdę wysłuchać (nawet w oderwaniu od muzyki), bo próbuje nas, bystre chłopisko, ostrzec przed kiloma iluzjami i blokadami, w które wpadamy. A czyni to za pomocą wyjątkowo zgrabnych, ciekawych liryk.

“Guatemala” opowiada o strachu przed innością, powstającą przez to nienawiścią (Obudźcie się ludzie, świat się zmienia, wystąpcie ze swojej bańki wygodnej ignorancji. Kościół nam powiedział, byśmy się siebie wzajemnie bali, byśmy nienawidzili tego, co inne), która z kolei prowadzi do wyzysku (Dzieciom sprzedającym jedzenie w Guatemali, el parece sucio al americano, ale gringo obawiają się tylko, czy chłopiec umył dłonie) i okropieństw (Nie zapominając o ludziach umierających w Somalii, deszczu ognia nad Persją).

Teksty na krążku dotykają też sfer bardziej osobistych, na które mamy realny wpływ. “Ariel and the River” sugeruje gdzie powinniśmy poszukiwać siebie (Gdyż oni mają odebrać ci to, jeśli będą chcieli, pozostawiając z niczym, poza możliwością słuchania świata. Ta, to wszystko jest pomiędzy wierszami), a gdzie nie (I otwórz oczy, zobacz, że jesteśmy jedynie tym, czym oni chcą byśmy byli). “Jimme's Song” to z kolei prosty manifest, by sięgać po to, co nam się marzy, bez oglądania się na reakcje świata (Nie chcę robić niczego poza byciem w rockowym zespole. Nie chcę znaleźć pracy, nie chcę być mężczyzną).


Bardzo dużo uwagi Emanuel poświęca życiu w iluzji, przede wszystkim tej, której poddajemy się sami. “Song For a Girl” to dramatyczna opowiastka, o tym jak rujnujemy sobie życie w pogoni za miłością. Siedzi w nas jakiś pierwotny lęk przed samotnością i zamiast szukać swojej drugiej połówki, szukamy kogolwiek, kto zapełni pustkę (przysięgam, że nie potrzebuję tego, ale nie mogę przestać za tym biec!). Nie daje nam to jednak szczęścia (Kogoś kto nie jest w stanie być tym, kim chcemy by był. Nie może czuć, jak chcemy by czuł), bo wciąż wyczuwamy brak głębi. Emanuel nie pozostawia tych wniosków bez odpowiedzi - w "Trucker Lovesong” formułuje swoją wizję przeżywania miłości (Myślałem o sposobie byśmy unikali kul nowoczesnej mentalności(...) Możemy rozbić obóz na obrzeżu drogi albo spać w naszym samochodzie, uciekając od całego nonsensu. Wiem, że to szalone, ale myślę, że to może być... więc, esencja miłości według mnie).

Nie bez powodu oddałem tekstom tyle miejsca w recenzji. Dawno już nie słyszałem żeby muzyka i liryki były tak nierozerwalne! Tempo, dobór instrumentów, dźwięki na nich odgrywane, syntezatory - wszystko doskonale oddaje i potęguje linijki śpiewane przez Emanuela Ayvasa (a w niektórych utworach również dwie panie - Dallin Applebaum i Elizabeth Hanley). Mamy do czynienia z grupą klasycznie wyszkolonych muzyków czerpiących garściami z bardzo szerokich inspiracji (mieszają się tu choćby folk, muzyka klasyczna, jazz, rock czy electro-pop) i grających wyjątkowo świadomie.

Początek albumu to trzy najprzystępniejsze i najbardziej przebojowe utwory: “Guatemala”, “Ariel and the River” i “Jimme's Song (Full Band Version)” - nowa wersja akustycznego utworu pochodzącego z ich EP-ki, tym razem wzbogacona o sporo instrumentów. Im dalej tym muzyka staje się coraz trudniejsza w odbiorze i coraz gęstsza (nie licząc lżejszych wyjątków - “Dear Friend” i “Whatever You Do”). Krążek ewoluuje aż do musicalowych kompozycji, jak ”Trucker Lovesong”, “Balcony” czy “Simple Eyes” - ten ostatni nawet został podzielony na dwie role, żeńską i męską!

Rozstrzał nastroju jest ogromny! Od politycznego, pełnego wściekłości “Guatemala”, przez refleksyjne “Free Life”, emocjonalne “The Raimin” i “Trucker Lovesong”, desperackie “Song For a Girl” i “The Finale”, aż po skoczne i wesołe “Dear Friend”. Wykorzystano zróżnicowane inspiracje, by zbudować kompozycje ciekawe, oryginalne, a jednocześnie płynące bardzo naturalnie. Co ciekawe, pomimo tak wielu instrumentów, które w wielu momentów odzywają się równocześnie, muzyka pozostaje bardzo wyrazista i przejrzysta. To wyjątkowo artystyczny album, nagrany przez świadomych muzyków. Zarejestrowano na nim nie tylko muzyczną jakość, ale również przekaz, coraz rzadziej obecny na współczesnych albumach. Dla mnie, Emanuel and the Fear to trochę taki musicalowy Tool.

Listen, Emanuel! Twój intelekt, wasz muzyczny warsztat i wyczucie zaowocowały pięknym, wciągającym krążkiem, na którym współistnieją rockowa siła i orkiestrowy żywioł. Spokojne twoje afro, jeszcze o was napiszę. 8/10 [Michał Nowakowski]

26 marca 2012


PUSCIFER Conditions of My Parole, [2011] Puscifer Entertainment || „Conditions of My Parole” to najważniejsza rzecz, jaką Maynard dał muzyce od czasów „Ænima” Toola. I jedyną przesadą jest to, że dał sam – wspierała go bowiem mini-armia piętnastu muzyków (co prawda niektórzy twierdzą, że jeden z nich, Devo, syn Maynarda, nie istnieje). Choć Maynard jest główną (i jedyną stałą) figurą Puscifer, to tym razem ekipa miała znacznie większy wpływ na muzykę, niż w przypadku pierwszego albumu, „V Is for Vagina”. Efekt końcowy to muzyka może nie eklektyczna, a raczej bezgatunkowa. Kapitalnie udało się zamazać granice pomiędzy zakorzenieniem w rocku a fascynacją elektroniką, a do tego uzyskać symbiozę płaczliwych, emocjonalnych wokali Maynarda i jego ciągot do satyrycznych wstawek.

„V Is For Vagina” bazowała na elektronicznym podszyciu, raczej oszczędnym, gdzieniegdzie upstrzonym niezobowiązującymi gitarami. „Conditions of My Parole” to zdecydowanie więcej gitar, ale też więcej elektroniki i nietypowych dla Puscifer instrumentów (banjo, mandolina, wiolonczela, chiński instrument smyczkowy erhu). Po prostu wzrosło zagęszczenie dźwięków. Do tego Maynard już nie chowa się za pomrukami i stękaniem, tym razem robi użytek ze swojego rażącego emocjonalnie wokalu. Efekt jest głęboki i piorunujący!

Na „Conditions of My Parole” mieszają się: elektronika tworzona zarówno w komputerach, jak i dzięki syntezatorom, rockowe kompozycje (miotające się pomiędzy industrialnymi, post-rockowymi klimatami a southern rockiem w tytułowym utworze) czy stonowane country. Żadna z tych cząstek niczego sobie nie uzurpuje – po prostu stapiają się w jedną, intrygującą materię.

Niektóre utwory na „Conditions of My Parole” „rozlewają się” we wszystkich kierunkach („Monsoons”, „Horizons”), inne celują bardzo precyzyjnie („Tiny Monsters”, „Man Overboard”). Zetkniemy się tu z utworami bardzo od siebie odległymi; kompozycyjnie i pod względem użytych dźwięków. Obok gęstych, przesyconych elektroniką fragmentów (w „Tiny Monsters”, „Monsoons”, „Man Overboard”), znajdziemy też uboższe w dźwięki (w „Green Valley”, „Tumbleweed”, „Horizons”). Napisałem „fragmenty”, bo na tym krążku wszystko intensywnie fermentuje - utwory wciąż ewoluują.

I tak, wspomniane „Green Valley”, choć rozpoczyna się akustycznym brzdąkaniem i gawędziarskim wstępem, unosi się w pewnym momencie, przesiąknięte głosem Maynarda, ulotnymi jękami Cariny Round i powtarzanym wkółko riffem gitary. „Horizons” tylko przez kilka sekund brzmi akustycznie, bo zaraz beat z syntezatorem tworzą przyzwoite podszycie dla maynardowych płaczliwych linii.

Są też utwory spójniejsze, jak choćby „Tiny Monsters” czy „Monsoons”, które bym z pewnością ulokował w trójce najlepszych z tej płyty. „Tiny Monsters” wciąga pulsującymi, drżącymi dźwiękami i prowadzi przez muzyczny tunel zbudowany z beatu, perkusji, wokalu i chórków. Wszystkie elementy dopieszczone do najdrobniejszych szczegółów. „Monsoons” z kolei, od samego początku wciąga nas subtelnym, wycofanym, a jednak ruchliwym podszyciem elektronicznym (efekt podobny do uzyskanego na płycie „Dying In Time” włoskiego port-royal). Od pierwszej sekundy wokal Maynarda drąży w naszej wrażliwości, czarując emocjami i próbując przebić się przez chłodną, nerwową elektronikę. W pełni udaje mu się to dopiero, gdy jego (wszystko jedno czy prawdziwy) syn, Devo, dołącza ze swoimi skrzypcami. Magia.

Album zapuszcza się też w gęstsze, bardziej rockowe rejony - „The Rapture (Fear Is A Mind Killa Mix)”, „Telling Ghosts”, „The Weaver” czy „Toma”. Usłyszymy w nich Maynarda w ostrzejszym repertuarze i trzeba go pochwalić, bo po raz trzeci odnalazł w sobie nowy styl śpiewania. Tool miał swój, A Perfect Circle swój, a Puscifer zrodził kolejny. Nie znajdziemy tu toolowych wrzasków ani krzyków z APC - wokalista odnalazł w sobie świeże metody przekazywania silnych emocji.

Słuchanie Maynarda na „Conditions of My Parole” ma też inną zaletę. Okazuje się, że głos, który kiedyś, na płytach Toola, wyrażał moją wściekłość, z czasem odnalazł swój spokój i stworzył coś wychwalającego głębię i różnorodność świata. Optymistyczne, nie? Cenię go jako długowłosego dzikusa-buntownika występującego na różowej pidżamie i na kwasie, ale również jako łysego, ubranego w gajerek brzuchatego-guru, śpiewającego zza telewizora wyświetlającego jego twarz. Po prostu świetnie, że jako człowiekowi i artyście, udało mu się przejść taką drogę. Gdzieś w sieci przeczytałem komentarz "Tool jest dla Twojego mózgu, A Perfect Circle dla serca, a Puscifer dla penisa/cipki". Zupełnie się z tym nie zgadzam. Puscifer to bardzo głębokie podejście do muzyki, stworzone przez artystę, który na nowo się odnalazł.

Aha, i nie czekam na nowego Toola. Na Toola się nie czeka. 9/10 [Michał Nowakowski]

23 czerwca 2011


TRUPA TRUPA Trupa Trupa, [2011] self-released || Gdański kwartet Trupa Trupa swoim debiutanckim LP zamanifestował dwa rodzaje swobód i jeden rodzaj zniewolenia.

Swoboda nr 1: nagrali nie wymuszoną mieszaninę rocka bez kompleksu polskości. Swoboda nr 2: stworzyli eklektyczną muzykę bez ciągłego nadymania się (nie licząc sporadycznych wyjątków w postaci chociażby These New Puritans, przeintelektualizowane i napuszone granie nie wychodzi na dobre). Zniewolenie: sami się zamknęli w pewnych ramach. Niby korzystają z palety dźwięków zaczerpniętych z różnych gatunków, ale z każdego z nich biorą tylko te bezpieczne – brakuje w tym wszystkim brawury, jakiegoś wychylenia się.

Wśród inspiracji zespołu słychać zarówno garażowe granie, jak i klasyków pokroju The Doors czy The Beatles. Momentami (chociażby w Walt Whitman) pojawiają się także mgliste skojarzenia z klimatem głosu Alexa Turnera (Arctic Monkeys), ale szczególny nacisk kładę na słowo mgliste. I tak Grzegorzowi Kwiatkowskiemu, Tomkowi Pawluczukowi, Wojtkowi Juchniewiczowi i Rafałowi Wojczalowi wychodzi mieszanka garażowego brudu, beatlesowych melodii, doorsowych klawiszy i odrobiny zapaszku nieboszczyka, czyli wartości dodanej Trupa Trupa.


Cały album trwa zaledwie 28 minut. Nic dziwnego skoro znajdziemy na nim dziewięć utworów, a niektóre z nich, jak chociażby Did You czy Marmalade Sky są wyjątkowo króciutkie (te dwa zsumowane trwają niespełna trzy i pół minuty), a najdłuższy, Porn Actress, ledwo przekroczył pięć minut. Instrumentarium jest standardowe – gitara (Grzegorz), bas (Wojtek) i perkusja (Tomek). No dobra, celowo pominąłem najistotniejszy dla klimatu Trupa Trupa element – organy. Odpowiedzialny za nie jest Rafał Wojczal i trzeba przyznać jedno – odrobił swoje lekcje. Wyciągnął z klasyki (chociażby z wspomnianych Drzwi) co dobre i uzbroił swoje wyczucie w tę wiedzę.

Wyjątkowo porywające są dwuminutowe Walt Whitman i nawet nie półtoraminutowe Marmalade Sky. Kwiatkowski zaczepia Walta Whitmana głosem kojarzącym się ze sposobem śpiewania wspomnianego Turnera, a pod marmoladowym niebem słychać nawiązania do Beatlesów. Muzycznie oba są żwawe (chociaż Marmalade Sky przez perkusje znacznie szybsze) i oba oferują świetny rock'n'rollowy luz.

Z bardziej energicznych rzeczy jest jeszcze Good Days Are Gone, w którym usłyszymy nie tylko mieszaninę zgrzytającej gitary, podtrzymujących napięcie klawiszy i perkusji, ale także opętańcze wrzaski basisty. Usłyszmy też spokojniejsze kawałki – chociażby kołyszące Nearness Of You czy grane ze znudzeniem (w sensie pozytywnym, takiej przyjemnej melancholii!) Don't Go Away.

Najbardziej złożone kawałki trafiły na zakończenie płyty. Porn Actress jest nie tylko najdłuższym, ale także najlepszym utworem na Trupa Trupa. Grupa świetnie poradziła sobie z ewolucjami, jakie przechodzi utwór – oby na następnych krążkach stworzyli więcej dłuższych kompozycji. Szczególnie podobają mi się ostatnie dwie i pół minuty, w których zarówno muzyka, jak i wokal Grzegorza przechodzą ciekawą transformację, by później wrócić do motywu z początku. Z kolei Take My Hand rozpoczyna się spokojnie - jednostajna perkusja, dość intensywne, ale okiełznane gitary i subtelny wokal. Z czasem jednak utwór rozkręca się do klimatów, które nieco kojarzą mi się z The Mars Volta. Utwór, jak na taką tematykę, bardzo umiejętnie unika bycia patetycznym.

Wydaje mi się, że najsłabiej wypadł początek albumu. O ile Revolution jest z tego wyłączone z powodu kapitalnych wokali i naprawdę świetnych fragmentów instrumentalnych, o tyle Did You i Nearness Of You mają już mniej na swoją obronę. To nie są złe utwory – są przeciętne. Mają momenty, ale nie porywają i nie zostają w głowie na dłużej.

Chociaż więcej eksperymentów i odwagi mogłoby wyjść zespołowi na dobre, jest to krążek, po który sięgnę nie raz, gdy będę miał ochotę na taki właśnie eklektyczny rock'n'roll. Przywrócenie do żywych tego trupa ogłaszam sukcesem! 7/10 [Michał Nowakowski]

14 czerwca 2011


CUBA DE ZOO Rozkaz, [2011] Mystic || Zupełnie nie rozumiem Jacka Świądra porównującego Cuba de Zoo do Much. Melodyjne gitary i dość subtelne wokale, to jeszcze za mało by być bzykającym owadem. Rozkaz niewiele ma wspólnego z Notorycznymi debiutantami czy Terroromans. Jeżeli już coś przywoływać, to Lady Pank czy Oddział Zamknięty i to za ożywienie kilku ciekawych cech polskiego rocka z tamtych czasów, a nie za łudzące podobieństwo.

Rozkaz to tuzin biało-czerwonych przejawów melodyjnego rocka. Kuba Podolski sporo bawi się głosem (to jeden z większych atutów płyty!) i skocznymi riffami, Przemek Nagadowski w niejednym momencie pozwala sobie nieźle pouderzać w perkusje, a Adam Goniszewski serwuje porządną porcje basowej energii.

To nie jest muzyka eksperymentów, to ścieżka porządnie uklepana, ale ekipa z Ostródy przeszła ją na tyle zamaszystym krokiem, że słucha się tego bardzo przyjemnie. Frontman przygotował dość zaczepne liryki, ale pewnie sam zdaje sobie sprawę – to nie jest poezja najwyższych lotów. Trochę o czymś i trochę o niczym, kilka momentów się udało, a kilka nie. W każdym razie zrośnięte z muzyką i modulowaniem głosu aż tak nie razi.

Nie ma tu żadnych ballad, nieco spokojniejsze są No chodź i Doktor, ale przeważają żywiołowe, wręcz taneczne utwory, a jeden nawet dosłownie – Tańcz. Muzycznie jest całkiem całkiem – wstęp wokalny rodem z reggae, a później sporo dynamicznego gibania i mostek z ciekawie przerobionym głosem. Znacznie trudniej pochwalić tekst, bo chociaż ma udany moment (Naprawdę tańczy ten kto szczęśliwy jest/ Zaprawdę tańczy ten kto szczęśliwy jest), to w zasadzie oferuję jakiś straszny kicz (Jak król Dawid tańcz co sił/ tak jak Elvis kręć biodrem swym). Za to spory plus za te jacksonowe chórki na finiszu! Łuu! Łuu!

Najbardziej za krążkiem przemawia pięć utworów – co ciekawe znajdują się bezpośrednio po sobie na pozycjach 1-5. Czarne auto zawozi nas wprost do muzycznych lat 80-tych. Podobają mi się zadziornie wyrzucane zwrotki i dynamicznie płynący refren (strasznie wkręcił mnie sposób w jaki Kuba przeciąga śluuuub i juuuuż). Robię to dla kraju! - rozbrzmiewa wraz z porywającym, rock'n'rollowym motywem gitar i perkusji – robię to dla ojczyzny! Muzycznie Dla kraju podoba mi się najbardziej, a już napewno wprowadza moje ciało w największe drgawki. Gitara chodzi tu, jak trzeba, a dalej jest mostek w stylu, jaki silnie katują Foo Fighters.


Grób jest nieco grafomański, ale muzycznie jest porządne – szczególnie to przeciąganie w refrenie. Wpada w ucho. W przypadku Sztormu muszę się z jedną uwagą zgodzić z wspomnianym we wstępie recenzentem – gitarka mogłaby się wkomponować w pinkfloydowską ścianę. Ciekawie to koresponduje z wokalami nieco zahaczającymi o sposób śpiewania Spiętego (Lao Che). Nr pięć, czyli Atlantis jest przede wszystkim świetnie odśpiewane, ale również instrumenty zasługują na pochwałę. Gigantyczny plus za odważne, falsetowe chórki – brzmią kapitalnie!

Z niezłych utworów pojawią się jeszcze Płoń i zamykający album Doktor (Hej doktorze może zechciałbyś mi pomóc?/ weź mi polej póki jeszcze mogę stać). Z kolei jako znacznie słabsze wskazałbym mało zachęcające No chodź, nieporywający Tren o Warszawie, posiłek z raczej mdłego Menu czy jeden z przeciętnych pochlejów przy Aqua di Vita (chociaż ten ostatni ma jeden niezły element – zakończenie, od momentu krzyku).

Rozkaz nie jest rewolucją, ale to dobry debiut. Warto po niego sięgnąć – przywoła wspomnienia z lat 80-tych, a tych, którzy – tak jak ja – znają te lata jedynie z opowieści, naprowadzi na klimat jaki wtedy w muzyce panował. 7/10 [Michał Nowakowski]

9 czerwca 2011


LUNATIC SOUL Lunatic Soul II, [2010] Mystic || Portal do krainy Lunatic Soul pojawił się w mojej świadomości dwa lata przed tym, jak CD, na którym została uwieczniona po raz pierwszy zawirowało w mojej wieży. Sięgając po poboczny projekt frontmana Riverside sporo już o nim wiedziałem – naczytałem się wywiadów i recenzji. Czas skonfrontować te wyobrażenia z rzeczywistością.

Przede wszystkim, nie kończcie żadnej recenzji wspominającej o łudzącym podobieństwie między czarnym a białym albumem. Owszem, mają one wspólne elementy, a w pewnym sensie są jednością, ale ich natury znacznie się rozbiegają. Duda niejednokrotnie mówił, że od początku miał to być dyptyk, a różnicę pomiędzy jego częściami określił tak: Pierwsza mówiła o upływie czasu i chęci zostawienia po sobie śladu, tutaj jest element poszukiwania siebie samego. Nawet po śmierci (Teraz Rock, XI 2010).

I dlatego ocenianie Lunatic Soul II rozcinam na dwoje. Zależy od tego, w jaki sposób mam ten album traktować – jako zbiór piosenek czy – zgodnie z aspiracjami Dudy – jako filmową narrację, urzeczywistnioną za pomocą muzyki?

Wg pierwszego kryterium, otrzymujemy śliczną, tworzoną z wyczuciem muzykę. Nie jest to aż tak dobre w swojej kategorii, jak Riverside pośród prog-rockowych kapel, ale jest naprawdę niezłe. Za pomocą różnorodnych instrumentów (poza perkusją, gitarą akustyczną i klawiszami, pojawiają się również mniej typowe – quzheng, dzwony rurowe, flety, bębenek, cajón, kalimba i smyczki) Duda buduje mistyczną atmosferę odrealnienia. Chociaż nie usłyszymy gitary elektrycznej, to jego sposób śpiewania, a także schematy, którymi komponuje w wielu momentach są zbliżone do tych z Riverside (znacznie częściej niż na czarnym albumie).

Pomimo dość dużej spójności, doszukuję się odrobiny różnorodności. W takim powiedzmy Escape From ParadIce (najbardziej riversidowym kawałku) usłyszymy rockowe kwestie basu zestawione z klawiszami, fletem i etnicznym bębnieniem. The In-Between Kingdom, to już świat bardziej w stylu Dead Can Dance – tu wsłuchamy się w nucenie płynące na tle klawiszy i perkusji. Suspended in Whiteness to z kolei hybryda, pierwsza jej część oparta została o subtelne wokale, dźwięki akustyka, chimes i flety, jednak z czasem utwór rozkręca się, do instrumentarium dołącza bas, a Duda zaczyna śpiewać w ten typowo riversidowy sposób.

Największą ciekawostką jest zamykające album Wanderings, nagrane wspólnie z Rafałem Buczkiem, autorem oprawy graficznej LS. Ten niemal trip-hopowy kawałek jest przesączony latami 80-tymi – klawisze, akustyczna gitarka i pętle. Tylko, że dziwnie brzmi Now I'm the soul/ Banished to everlasting wanderings na tle relaksujących dźwięków kalimby i ciepłych klawiszy. Utwór jest niezły, ale – niech ktoś mi wytłumaczy – czemu trafił na koncept-album o duszy skazanej na wieczną tułaczkę?

No właśnie i tu przejdźmy do drugiego kryterium. Największy zarzut jest taki, że nie udało się przekroczyć tej granicy, za którą odbieramy muzykę emocjami. Wszystko jest świetne, ale w technicznym aspekcie. Jeszcze o ile na czarnym albumie wspomniany lęk przed śmiercią i chęć pozostawienia po sobie śladu jest dość odczuwalny (w rozedrganych, emocjonalnych wokalach, chwilami przywodzących skojarzenie Maynarda w A Perfect Circle i nieco w Toolu, a także pełnej niepokoju muzyce), o tyle na białym nie doświadczam, ani tej niezgody na pozostanie w danym miejscu ani tego rozpaczliwego szukania siebie. Jest tylko owszem odrealniający, ale relaksujący muzyczny świat. Nieco inaczej wyobrażam sobie uwięzienie w zaświatach.

Nie zrozumcie mnie źle – opowieść jest. Duda, to inteligentny, oczytany facet. Świetnie sobie to wszystko wymyślił – z kolorami żałoby, zaświatami, zagubioną duszą głównego bohatera itd. Po prostu opowieść tkwi w samych tekstach, a muzyka za słabo z nimi koresponduje. Wychodzi przez to bardziej chillout do klubokawiarni dla zmarłych dusz, niż przejmująca historia.

Najchętniej posłuchałbym Lunatic Soul III ze wspomnianym szarym na okładce – bardziej oderwane od Riverside i wywołujące silniejsze emocje. Muzycznie Lunatic Soul II jest naprawdę dobre, ale nie udało się Dudzie nagrać filmu samymi dźwiękami. Już bliżej takiego efektu był przy czarnym krążku. 8/10 [Michał Nowakowski]

31 maja 2011


PATI YANG Wires And Sparks [2011] EMI || „Wires And Sparks” podzieliło ludzi. Wziąłem dwie pierwsze recenzje tego krążka, jakie znalazłem w sieci i okazały się być sprzeczne. W pierwszej dowiadujemy się, że zaproszenie do współpracy producenta debiutu Hurts było strzałem w dziesiątkę, w drugiej, że bardzo to słychać, bo – podobnie, jak na „Happiness” – tylko jeden, może dwa utwory są wyraziste. W pierwszej przeczytamy o szczytowej formie wokalu Pati, a w drugiej, że Joe Cross źle wykorzystał możliwości jej głosu. Która opinia jest mi bliższa? Żadna. Jestem pośrodku. Bo jest to album na wpół rewelacyjny, na wpół spartaczony.

Przede wszystkim, krążek jest wyjątkowo nierówny. Znajdziemy na nim utwory wyjątkowo dobre („Near To God”, „Kiss It Better”, „Breaking Waves”, „Darling” i „Fold”), niezłe („Let It Go” i „Take A While”), jak i mdłe („Hold Your Horses”, „Revolution Baby”, „Wires And Sparks”).

Jeśli chodzi o wokal, dużą zaletą „Wires And Sparks” jest jego zmienność. Różnorodność na tyle spora, że udało się uniknąć udzielającego się momentami na „Faith, Hope + Fury” i dość często na „Silent Treatment” znużenia. Pati więcej eksperymentuje z wokalem i – przede wszystkim – robi to znacznie świadomiej. Wszystkie cztery krążki Pati oceniam na plus, jednak zawsze boryka się z pewnym problemem – skupia się na technice wokalu, bardziej niż na emocjach konkretnych utworów (przynajmniej tak brzmi efekt). I część „Wires And Sparks” powtarza ten błąd. Znalazłem jednak utwory, które zostały od tej nieprzyjemnej cechy uwolnione. Jako przykłady niech święcą dwa emocjonalnie piękne i zupełnie różne utwory – balladowe „Breaking Waves” i „Near To God”, w którym pomimo rozrywkowych, dyskotekowych brzmień, wokal cały czas przeżywa teksty.


Album zaczyna się od razu, bez żadnego intro. „On the day you said you're lost. Did you just sit down and die? 'cause no one heard you make a noise” – słyszymy we wstępie „Let It Go”. I to jest najlepszy fragment utworu – zaśpiewany świetnie, okraszony przyjemnym tłem. Co ciekawe, chociaż już pierwsze dźwieki zapowiadają cechy całego krążka, to samej wprowadzającej kompozycji czegoś brakuje.

Dalej jest – tak jak napisałem – dwojako. „Near To God”, które wymęczyłem jeszcze przed kupieniem CD–ka, kiedy pojawił się klip, to wyprodukowana na najwyższym, światowym poziomie electro–bomba, z świetnym tekstem i odśpiewana przekonująco. Z „Hold Your Horses” osobiście bym zrezygnował już na etapie nagrywania kawałków, podobnie z tytułowego „Wires And Sparks”. Jak można nagrywać swój czwarty krążek, mieć talent pokroju Pati Yang i pozostawić takie słabeusze? Przecież te utwory przelatują przez umysł, nie zostawiając śladu.

Myślę, że dla wielu podobnie byłoby z „Revolution Baby”, o którym akurat chciałem napisać nieco więcej. Uwór ten zabiera na rozmarzoną, słodką w muzyce, cierpką w tekstach electro–popową planetę, którą ze skutkiem zaludniała niegdyś Kelli Ali (obecnie przerzuciła się na akustyczne, folkowo–gotyckie klimaty). Tylko, że odwiedzamy jedną ze słabszych okolic – utwór jest niedopracowany, brakuje mu wyrazistości. Na pocieszenie powiem, że na „Wires And Sparks” jest jeszcze jedna wycieczka w stronę popu à la Kelli Ali – „Darling”. Tym razem wycieczka jest udana – kompozycja wpada w ucho, zachęca do nucenia, a fragment „If this is how it's going to end, my darling. Let's set the house on fire and have a party. Stop fighting. Let's just dance” nawet został wyśpiewany podobnie jak Angielka zwykła to robić (chociażby na „Psychic Cat” z 2004 roku).

Z kolei aż tak blisko disco, jak na „Kiss It Better” Pati nie znalazła się jeszcze nigdy. Utwór ma świetny, głeboki wstęp – zarówno muzycznie, jak i pod względem wokalu. I ta zmiana sposobu śpiewania, po której następuje nagłe, ryzykowne przejście w niemal dyskotekowe klimaty. Jednak wyszło to ciekawie.

Są również utwory wyjątkowo subtelne – „Breaking waves”, „Take a while” i „Fold”. Pierwszy z nich rozpoczyna się jednostajnymi klawiszami, ozdobionymi klimatycznym tłem. Wokale Pati – co tu dużo pisać – jedne z najlepszych i najbardziej świadomych w jej karierze. Zarówno pierwsze, jak i drugie linie wokalne, które nagrała budują niezwykły klimat. Pati sięgnęła po „piskliwe” partie, co było dość ryzykowne, ale zrobiła to w taki sposób, że powstała jeden z najlepszych utworów w jej dyskografii. Pozostałe dwa utwory również są udane (szczególnie „Take a while”) - z klimatycznymi klawiszami w „Take a while” i „Fold” z melodyjką kojarzącą się ze ścieżką dźwiękową gry „Mirror's Edge, jednak już nie dorastają do łamania fali.

Jedno chciałem podkreślić: piszę o sportaczeniu albumu, ale oczywiście o spartaczenie na poziomie potencjału Pati – „Wires And Sparks” to niezły krążek, po który warto sięgnąć. Równocześnie, najbliższy temu jak Pati powinna wykorzystywać swój talent i posiadający kilka słabych kawałków. 8/10 [Michał Nowakowski]

3 maja 2011


UNKLE Only The Lonely EP, [2011] Surrender All || Inaczej zabierasz się do tworzenia muzyki rockowej, a inaczej do elektronicznej. Podczas gdy rock jest płynącą falą, elektronika rozlewa się we wszystkich kierunkach. „Only The Lonely EP” to przypadek o tyle ciekawy, że mamy do czynienia z rockowym przepływem i głosem wokalistów z takiego świata, ale zaaranżowanymi przez Jamesa Lavelle'a, twórcę muzyki elektronicznej i umysł stojący obecnie za Unkle.

Można się zastanawiać czy nie jest to próba wykorzystania odpadów z sesji do poprzedniego krążka, „Where Did the Night Fall”, wypuszczonego zaledwie rok wcześniej. Istnieje taka możliwość, ale ciężko mi sobie wyobrazić by ktoś miał kawałek z gościnnym wokalem Nicka Cave'a i nie wrzucił go na LP. Zagraniczna krytyka podzieliła się co do oceny EP-ki, ale także w ogóle przyszłości Unkle na wariant optymistyczny i pesymistyczny. Co do jednego są zgodni – na „Only The Lonely EP” króluje Nick Cave i przydzielony mu kawałek. Nie zgodziłbym się z tym. Kojarzy mi się to z sytuacją z niedawnym przyzwoitym, ale bez wątpienia przecenionym debiutem Nerwowych Wakacji. Widać to w najróżniejszych recenzjach; anglojęzyczna krytyka faworyzuje wszystko, czego tknie się ten muzyk. Żeby nie było, „Money and Run” to świetny kawałek. Po prostu na tej EP-ce znacznie lepiej niż wspomniany Cave i Gavin Clark z folkowego Clayhill wypadła żeńska część gości - Liela Moss z rockowego The Duke Spirit, a także Rachel Fannan z grającego psychodeliczny rock Sleepy Sun.


Najsłabiej wypadł utwór tytułowy. Pozbawiona wokalu kompozycja „Only The Lonely (dub)” nie jest zła, ale dzieje się w niej stanowczo za mało ciekawych rzeczy. Jak się domyślam jego rolą miało być oddzielanie dwóch części EP-ki, z których w każdej znajdują się dwa, porządnie wypakowane dźwiękami utwory. To bardzo dobre posunięcie, szkoda jednak, że sam dub stanowczo zaniża poprzeczkę albumu i jako odbiorca mam ochotę przełączyć dalej, rezygnując z chwil wytchnienia. Po każdej ze stron tego muru znajduje się inny typ utworów – przed nim znajdują się te bardziej żywiołowe, drapieżne, a po – refleksyjne i nastrojowe.

Zacznijmy od zadziornych. Wspomniane „Money and Run” to wykolejony pociąg turlający się w kierunku przepaści – czyli dokładnie to, w czym najlepszy jest Nick Cave. Szybki, hałaśliwy, pełen zgrzytów i rytmicznych uderzeń kawałek pozwala mu się wyśpiewać, wykrzyczeć i wyjęczeć. Kawałek jest bardzo przemyślany – wyrazisty, a przy tym na tyle zmienny i dopieszczony, że ma się ochotę często do niego wracać. Mocne, złowrogie wprowadzenie do „The Dog Is Black” jest nie lada wyzwaniem dla wokalistki, która ma się do utworu włączyć. Liela Moss nie tylko sobie poradziła, ale swoim niesamowitym głosem wręcz zawstydziła grzmiącą muzykę – jej wokale są dzikie, żywiołowe i niezwykle przejmujące. Wałęsają się po mojej głowie godzinami po wyłączeniu muzyki. Dla mnie to najlepszy spośród pięć kawałków EP-ki.

Jeśli chodzi o dwa bardziej nastrojowe utwory. Pierwszy z nich, „Wash the Love Away”, wita nas rozmarzoną gitarą, basem i niskim, głosem Gavina Clarka, który chwilami przypomina Bono z U2, ale przez większość czasu pozostaje w klimatach new romantic. Ładny kawałek, chociaż spośród tych z wokalami najsłabszy. Pozostaje jeszcze jeden tytuł – „Sunday Song”. Tu usłyszymy Rachel Fannan w najbardziej ponurym z utworów. Moduluje ona wokal od smętnego (wtedy kojarzy mi się trochę z wokalami Victoria Bergsman uwiecznionymi na debiutanckim krążku kapeli The Concretes), przez nieco egzotyczny, aż po bardzo wyjątkowo żywiołowy (zahaczający wręcz o styl Florence śpiewającej z maszynami).

„Only The Lonely EP” to wciągająca garść utworów, z trzema naprawdę silnymi pozycjami, jedną niezłą i średnim tytułowym dubem. Dźwięki zostały zarejestrowane w bardzo dobrej jakości i brzmią naturalnie (nawet jeżeli same kompozycje zostały zlepione z sampli). Stworzono z nich głębokie i gęste kompozycje, na tle których głosy gości brzmią świetnie i przejmująco. Co ciekawe, w wielu momentach muzyka brzmi rockowo, jedynie momentami przechodząc w typowo elektroniczną formę (cały utwór tytułowy czy końcówka „The Dog Is Black”). To taka rockowa fala z dbałością o szczegóły. 8/10 [Michał Nowakowski]

BLACKFIELD Welcome To My DNA, [2011] Kscope || Dzięki takim albumom nie przestaję pisać o muzyce. Podobnie jak na dwóch poprzednich krążkach, na „Welcome To My DNA” wciąż usłyszymy krótkie, proste i pełne nostalgii melodie, skomponowane w niebanalny sposób. Utwory prowadzone są przez gitarę albo fortepian, z syntezatorami jako dodatek. Muzyka została wzbogacona o sekcje orkiestry nadające utworom ulotności i „niebiańskości”.

22 marca 2011


MJUT Akcja ratowania ślimaków, [2011] Mystic || Okładka "Akcji ratowania ślimaków" jest bardzo myląca - budzi skojarzenia raczej z grafomańskimi notatkami nastolatków niż z naprawdę oryginalną muzyką jaką nagrali ci debiutanci. Album przepełniony jest ospałymi instrumentalnymi fragmentami, chwilami przestrzennymi a chwilami wyjątkowo ciasnymi tłami, wokalem, który luźno się do wszystkiego podłącza i najróżniejszymi szumami, przesterami czy piskami. Głównymi motywami utworów przeważnie są nie riffy gitarowe, perkusja czy wokal, a właśnie krótkie, ale ciekawe zapętlone dźwięki elektroniczne.

Jednak elektronika Mjut, to nic z okolic electro, a raczej ambientowych plam dźwiękowych i toksycznych pętli. Owszem, gdzieniegdzie gitary są wyraźnie słyszane ("Najlepsza piosenka na płycie" czy "Prawdziwi młodzi rebelianci"), a czasem jest to wręcz najbardziej charakterystyczny element ("Koni"), ale w wielu momentach są na tyle wycofane i zmieszane z innymi dźwiękami, że stanowią jedynie dodatek. Jeżeli chodzi o klimat, jest to jakaś mieszanina post-rockowych brzmień i trip-hopowej rytmiki, a to wszystko zabarwione tłami rodem ze ścieżek dźwiękowych czy ambientu. „Akcja ratowania ślimaków”, zarówno w muzyce, jak i warstwie lirycznej, to mnóstwo nostalgii i oglądania się za siebie. Wspomnienia podwórka z czasów dzieciństwa mieszają się tu z rozmyślaniem o przeprowadzce do nowego miasta, miłości czy strachem przed życiem. Ciekawostką jest również zupełne odejście od tradycyjnego układu utworów - brak tu podziału na zwrotki i refreny, a w zamian dostajemy anty-piosenkowe kompozycje, które płyną by niespodziewanie się urywać lub przeciwnie - wejść w kolejny utwór niezauważenie. Właściwie jest to jeden 42-minutowy utwór z krótkimi wyciszeniami w niektórych momentach.

Mjut to cztery osoby - Patryk Kienast, wokalista grający także na gitarze i syntezatorze, gitarzysta Marcin Świątek, basista Mateusz Lewandowski i perkusista Dawid Jaroszewski, odpowiedzialny również za sample i pętle.

Album rozpoczyna trwające niecałe 2 minuty "Białe łóżko" regularnie przecinane piskliwymi dźwiękami. Wokalista brzmi tu nieco jak Rojek (w ogóle skojarzenia z Myslovitz czy Lenny Valentino pojawiły się podczas odsłuchu kilkakrotnie). Intro wpada bezpośrednio w "Robert naszym mistrzem", witając nas odgłosami bawiących się na podwórku dzieci, zestawionymi z zapętlonymi wstawkami. Bardzo ciekawy efekt i podoba mi się to, że chłopaki nie bali się tego motywu przedłużyć.

Kiedy już skończą się te przeszło pięciominutowe, instrumentalne eksperymenty, rozpoczyna się "Najlepsza piosenka na płycie" (chociaż moim zdaniem są na płycie utwory lepsze). Tu kolejne pętle, tym razem energiczne trzaski, bardzo nastrojowe gitary, ciekawe jęki w tle, a momentami nawet taki bardziej typowy beat. Zakończenie stworzone zostało z nagrania puszczonego od tyłu. "Prawdziwi młodzi rebelianci" mogłoby się nazywać (w duchu tytułu poprzednika) "Najbardziej rockowa piosenka na płycie". Utwór jest oparty o gitary i perkusje, a elektronika jedynie go wzbogaca. To chyba najbliższa standardowym piosenkom kompozycja, ale nawet tutaj nie uświadczymy wyraźnego schematu refren-zwrotka.

"Do końca wszystkiego" to piosenka o miłości z bardzo prostym, ale przyjemnym tekstem. Ciekawym dodatkiem jest nagle pojawiająca się i nagle ginąca zawodząca gitara (kojarzy mi się z projektem 16 Horsepower), a także instrumentalny fragment oparty o nieregularną perkusję, zgrzyt gitary i rozmaite dodatkowe hałasowanie (pukanie, echa itd.). Jeden z najciekawszych etapów płyty, "Zorientowani na sukces", rozpoczyna się prostą, ale bardzo klimatyczną gitarą akustyczną i delikatnym tłem. To podobno pierwszy utwór jaki zespół nagrał po przeprowadzce z Działdowa do Trójmiasta - zresztą właśnie o tym miejscu słyszymy w tekście (Resztką sił znoszę ten chłód. Miasta trzy i żadne z nich nie moje). Po zaledwie dwóch minutach i symbolicznym Do biegu, do startu, start... utwór nagle się urywa.

"Koni" rozpoczyna się od rytmicznej perkusji, do której dołącza gitara, a następnie silnie przerobione zawodzenie. Tekst opisuje lęk jaki odczuwa narrator przed tym, jak wszystko zostało zorganizowane, jak społeczeństwo funkcjonuje i jaką presję nakłada na swoich członków, a także jak on sam chroni się przed porażką (Nie szukam bo boję się, że nie znajdę / Nie biegnę, bo boję się, że nie zdążę / A boję się tak, że aż strach, że aż lęk / Listonoszy, ewidencji ludności / Telefonów, ludzi i dzwonka do drzwi). Utwór kontynuuje według mnie stan wywołany przez "Zorientowani na sukces" i staje się jednym z najlepszych punktów tej muzycznej wycieczki.

Tytułowa "Akcja ratowania ślimaków" jest skomponowana dobrze, zawiera śliczną smutną gitarę i świetne efekty nakładane chwilami na wokal, ale nie umieściłbym jej w najlepszej trójce albumu (umieściłbym za to "Zorientowani na sukces", "Koni" i "Robert naszym mistrzem"). We wstępie "Szofeo" elektronika współgra z akustykiem i subtelnym wokalem. I tak właściwie przebiega znaczna część kawałka, aż do zakończenia, w którym zmiksowany został silnie przerobiony głos (przypominający mowę robota) powtarzający tekst z początku utworu. W tle usłyszymy także odgłosy, które skojarzyły mi się z jakimś językiem robotów z filmu science-fiction, a także ścieżką dźwiękową z gry "Machinarium". Kolejny utwór, "Miss świata piękności”"rozpoczyna się od dziwnego powtarzanego dźwięku, ale dalej jest niestety słabo - to jedyna nudna kompozycja na płycie. Niby przyjemna gitara płacze w oddali, ale całość zupełnie nie porywa.

Album zamyka kontynuacja instrumentalnego "Robert naszym mistrzem". Od pierwszych chwil przywraca ona elektroniczną pętlę z pierwszej części. Tym razem w tle usłyszymy znacznie szybszy i bardziej intensywny beat (podchodzący wręcz pod szalone rejony Infected Mushroom - chociażby z płyty "Vicious Delicious"), powolna, ale rytmiczna perkusja i syntezator. Poszczególne elementy zmieniają tempo, a także znikają i pojawiają się ponownie tworząc transowe elektroniczno-instrumentalne zakończenie. Uspokojenia zahaczającego o psytrance beatu następują jedynie na moment, by pozwolić gitarze brzdąknąć kilkakrotnie i powrócić w lekko zmodyfikowanej wersji.

Na podstawie tak skomponowanego materiału ciężko określić czy Patryk Kienast posiada jakieś ciekawe wokalne możliwości. W muzykę Mjut jego głos wkomponowuje się dobrze, ale przez większość czasu szepcze lub śpiewa schowany za najróżniejszymi efektami i dźwiękami. Bez wątpienia będę śledził dalsze losy tej czwórki - "Akcja ratowania ślimaków" to bowiem ciekawy debiut. Płyty dobrze jest słuchać wieczorem, najlepiej po ciemku, w dobrej jakości i na dobrych słuchawkach. Pozwoli to wychwycić często subtelne, ale ciekawe rzeczy, które dzieją się w tle. 7/10  [Michał Nowakowski]

6 marca 2011


L.STADT EL.P, [2010] Mystic || Dobra wiadomość: coraz więcej zespołów odchodzi od tego by koniecznie upychać przynajmniej jedenaście utworów na krążek. Nie preferuję ani krótkich, ani długich albumów - preferuję odpowiednie, czyli dokładnie takie, jakie wyjdą. "EL.P", drugi album pochodzącej z Łodzi grupy L.Stadt, to dziewięć utworów o łącznej długości niecałych 28 minut. W tym czasie usłyszymy muzykę nie tylko "niepolską", co wręcz "niesłowiańską". Za dużo w tym wszystkim przymrużenia oka, dzikości i swobody grania, tak ważnych dla rock'n'rolla, a Polakom tak obcych. Muzyka jest wyrazista, ale przy tym luźna, a wokale wciąż zmienne i pełne życia. Właśnie tę swobodę, zaraz obok dobrego wokalu i naprawdę świetnej produkcji uważam za największe atuty L.Stadt.

Kiedy wysuniemy płytę z zewnętrznego kartonu zobaczymy mały żarcik: zdjęcie niezwykle podobne do tego umieszczonego na okładce pierwszego krążka grupy. Zupełnie jakby ktoś sugerował, że otrzymujemy dokładnie to samo tylko pod nową nazwą i zewnętrzną nakładką. Jest to udany żart, jednak zupełnie niesłuszny - otrzymujemy zupełnie inny materiał.

"EL.P" jest bardziej zadziorne, usłyszymy na nim więcej gitar i perkusji, a mniej klawiszy i syntezatorów. Zarówno w kompozycjach, jak i chórkach słychać inspiracje rockiem lat 70-tych (idealny przykład: "Ciggies"). Krążek rozpoczyna się od łączącego new romantic z rockiem w stylu White Lies "Death Of Surfer Girl", po czym przechodzi w zadziorne rockowe kompozycje ("Fashion Freak" czy "Smooth"), w których wokalista może się rozkręcić. Z kolei "Ciggies" i "Charmin / Lola" są bardziej humorystyczne - pierwsza z nich w lekki, wesoły sposób, natomiast druga wykorzystując kowbojską stylistykę. Dalej usłyszymy "Puppet's Song No 1", które wrażliwością muzyczną wędruje gdzieś w okolice Gorillaz, a konkretnie części "Plastic Beach" okupowanej przez utwór "Empire Ants".

Najsłabszym momentem płyty jest jak dla mnie "Mumms Attack". Rozumiem zamysł, że po spokojniejszym utworze następuje zwrot o 180 stopni i rozbrzmiewa szalony utwór, ale jakoś w tym wypadku nie przemawia to do mnie. Niby utwór ma ciekawy pomysł żeby zrobić takie rockowe nawiązanie do starych horrorów (w tle są nawet sample z takich filmów), niby ciekawym eksperymentem jest połączenie naprawdę świetnych, szalonych klawiszy z dziecięcym chórkiem. Nie jest tragicznie, utwór jest dobry, ale pomimo wszystko na tle innych wypada kiepsko. Wolałbym żeby został doszlifowany i trafił na inny krążek.

Na końcu albumu usłyszymy jeszcze dwa utwory: śliczną balladę "Sun" i "Jeff" - rozbudowaną kompozycję, w której usłyszymy zarówno czuły wstęp, jak i rozwinięcie do bardzo ciekawego hałasu rodem z The Mars Volta. Jak dla mnie to jest najlepszy kawałek na "EL.P". Szczególnie od momentu, gdy narasta napięcie by w końcu w niesamowity sposób eksplodować.

Wokal Łukasza Lacha jest jedną z ciekawszych męskich propozycji na polskim podwórku. Radzi sobie zarówno z zadziornym rockowym śpiewaniem ("Smooth" czy "Mumms Attack"), obniżaniem głosu (humorystyczne kowbojskie zabawy w "Charmin / Lola" czy whiteliesowy baryton w "Death Of A Surfer Girl"), wchodzeniem w wyższe rejestry à la The Mars Volta (momenty w różnych kawałkach - "Jeff", "Fashion Freak" czy "Smooth"). Przy tym wszystkim naprawdę niezły akcent angielskiego otwiera drzwi na zagranicznych odbiorców. Przyznać trzeba, że tą furtkę zespół wykorzystał bezbłędnie, regularnie koncertując poza Polską.

Trochę w tej całej muzyce, w tej całej kapitalnie przeprowadzonej produkcji i świetnych aranżacjach, brakuje mi artystów, którzy chcą coś konkretnego przekazać. Kiedy zaczynałem bardziej świadomie wybierać muzykę zasłuchiwałem się w projektach, które miały do przekazania swój unikatowy świat (nie tylko dźwiękowy). W przypadku L.Stadt tego brakuje. Jest porywająca muzyka, którą odtwarzam wciąż i wciąż, są wokale, które namiętnie nucę, ale słowa, które wylatują z mojego gardła nie przybierają formy takiego świata. Nie zmienia to faktu, że jest to jeden z lepszych projektów muzycznych na polskiej scenie muzycznej, a "EL.P" jeden z najlepszych krążków. 8/10 [Michał Nowakowski]

20 lutego 2011


BRENDAN PERRY Ark, [2010] Cooking Vinyl || Brendan Perry to dla mnie jedna z najważniejszych postaci w muzyce. Uwielbiam barwę jego głosu i niedzisiejsze wyczucie piękna. Poza przeogromną spuścizną muzyczną Dead Can Dance, które w większości ożywił ten Brytyjczyk, mamy do dyspozycji również dwa solowe krążki. O ile pierwszy z nich, "Eye Of The Hunter", to po prostu ładna muzyczna opowieść, ustępująca jednak poziomowi legendarnemu duetowi, o tyle wydany jedenaście lat później "Ark" śmiało rywalizuje z ich nawet najlepszymi dokonaniami.

Brendan przez te jedenaście lat nie próżnował - uczył się grać na kolejnych instrumentach, interesował się rozwojem technologii nagrywania muzyki, w 2005 roku wyruszył z Lisą w trasę tymczasowo reaktywowanego Dead Can Dance, a przez dwa i pół roku nagrywał "Ark". Chociaż krążek nie zawiera niczego, czego w muzyce dotąd nie było, oferuje kompozycje, na tyle klimatyczne, że gdyby płyta była sygnowana logiem DCD, krytyka okrzyknęłaby materiał arcydziełem. Ja to czynię pomimo "Brendan Perry", które widzę przy latarni. Jak dla mnie, "Ark" jest taką samplowaną operą - opartą w dużej mierze o przestrzenne, elektroniczne tła, ale wzbogaconą o instrumenty etniczne, jak chociażby lira korbowa czy chińskie cymbały yanggin.

Ciemność zalewa dziwny, niebezpieczny, ale intrygująco piękny świat. Gdzieniegdzie rozsiane zostały latarnie rozświetlające okolice i ściągające do swojego wnętrza tułających się ludzi. Czy dręczony tysiącami pytań człowiek znajdzie w środku odpowiedzi na chociaż część z nich? - w ten sposób opisałem zarówno okładkę, jak i klimat muzyki. Bo chociaż na "Ark" usłyszymy więcej elektroniki niż we wcześniejszych dokonaniach Brendana, a w lirykach znajdziemy fragmenty w stylu I watch the TV, it is my world (co w ustach tego mistycznego barda brzmi kosmicznie), to efekt wciąż pozostaje niezwykle metafizyczny.

Dwa z utworów, które trafiły na "Ark" zostały skomponowane na potrzeby wspomnianej już trasy koncertowej Dead Can Dance w 2005 roku - "Babylon" i "Crescent", które rozpoczynają i zamykają krążek. Oba zanim trafiły na solo zostały przerobione i dostosowane do klimatu "Ark" w Quivvy Studios, gdzie powstawała cała płyta (a także poprzednie solo i dwa albumy DCD - "Spiritchaser" i "Into The Labyrinth"). Jest to niewielki protestancki kościółek zbudowany na wyspie, wśród jezior i drzew. Stoi tam od 1855 roku aż w końcu w roku 1986 zostaje desakralizowany i kupiony przez Brendana w 1991. Od tamtego czasu stopniowo odnawia on kolejne części budowli i wzbogaca o nowoczesny sprzęt. To jest wg mnie odpowiedź dlaczego album jest właśnie taki - metafizyczny, dojrzały, klimatyczny i głęboki, a przy tym w ciekawy sposób syntetyczny i szczegółowo obliczony niczym nowoczesny produkt. Wszystkie instrumenty zostały zarejestrowane przez Brendana i pocięte na próbki, z których na komputerze skomponowanych zostało osiem utworów, wzbogaconych elektroniką i fantastycznymi wokalami Brytyjczyka.

Największą zaletą, a zarazem największą wadą tego krążka jest właśnie to, że został zlepiony z sampli. Z jednej strony pozwoliło to uzyskać bardziej nowoczesny efekt, przypominając, że człowiek ery telewizji i internetu, pomiędzy najróżniejszymi rozrywkami wciąż boryka się z wątpliwościami natury egzystencjalnej. Udział elektroniki również przypomina o tym, jak wszelkie maszyny wypełniły nasze życia. Z drugiej jednak strony sample czasami zostają źle poklejone, a przykładem niech będzie "This Boy" i ten talerz, który swinguje przez większość utworu na jedno kopyto. Brzmi to koślawo, a szkoda, bo pomimo wszystko, to jeden z lepszych utworów na "Ark".

Poza nim jest jeszcze "Wintersun", które dorównuje pięknem takim kompozycjom, jak "Severence" czy "Anywhere Out Of This World" z dyskografii DCD. Rozpoczyna się (i w dużej mierze opiera) o syntezatory, ale to za co przede wszystkim pokochałem ten utwór, to śpiew Brendana (najlepszy na płycie i chyba nawet najlepszy w karierze). Przy jego refrenowym zawodzeniu można się naprawdę rozpłynąć. Podobnie jest w przypadku utworu "Utopia", który zestawia przestrzenne tło z delikatnym, powtarzanym wciąż beatem i wyjątkowo emocjonalnym wokalem (w pełnym wymiarze odwołującym się do tego znanego z krążków australijsko-brytyjskiego duetu). Niesamowite są również smyczki pojawiające się w zakończeniu. Brendan śpiewający na ich tle In our utopia / You will be queen and I will be king / In our utopia / You will be free / To be whoever you want to be brzmi naprawdę majestatycznie.


Udane jest to zestawienie nowoczesności z tradycją, bardzo ciekawy efekt wywołuje przechodzenie pomiędzy utworami - np. przejście pomiędzy histerycznymi smyczkami w "Utopia" a "Inferno" rozpoczynającego się od elektronicznego pisku, basowy wstęp "The Devil And The Deep Blue Sea" zaraz po swingującym "This Boy" czy zahaczające o trip-hopowe brzmienia "The Bogus Man" zaraz po rozpoczynającym album "Babylon". To ostatnie jest chyba najbliższe temu, co prezentował Dead Can Dance, a użyte w utworze chińskie cymbały yanggin mogą wywołać w fanach tego duetu naprawdę przyjemne skojarzenia. Także w obrębie samych utworów znajdziemy równie silne kontrasty i tu jako przykład wspomniane "The Bogus Man", w którym syntezatory przeplatane są ze spokojniejszymi momentami zbudowanym właściwie tylko z delikatnego tła, opieszałej perkusji i subtelnych dzwoneczków.

Brendan Perry od młodzieńczych lat pełen był niezgody na otaczający go świat. W latach 70-tych zaowocowało to punk-rockowym zespołem The Scavengers, a jego bunt w późniejszych lat przybierał coraz dojrzalszą formę ewoluując w Dead Can Dance. Z jednej strony ciężko sobie wyobrazić coś bardziej oddalonego od punk rocka niż muzyka tego duetu, a z drugiej strony trudno nie usłyszeć, że również i to drugie jest bardzo silnym manifestem. Pomimo iż album jest przepełniony smutnymi lirykami, pomiędzy nimi można odnaleźć fragmenty zachęcające do nie poddawania się, przypominające o tym, że jest szansa na lepszy świat. Muzyk rozlicza się również z roli religii w życiu człowieka (No more Sundays / And no more religion for you), a kiedy opowiadał o symbolu wykorzystanym w tytule albumu przedstawiał to tak: Arka równocześnie będąca ucieczką od brutalnych realiów świata, jest także pojazdem prowadzącym do regeneracji i odnowy. Wypowiadając te słowa miał na myśli sam symbol, ale także funkcję, jaką chciał by pełniła jego płyta w życiu jej odbiorców. I w pełni się z nim zgodzę - ja po nią sięgam, gdy staram się uciec od wszystkiego i wrócić odświeżony. 9/10 [Michał Nowakowski]

20 stycznia 2011


MOON & SUN The Wild Things, [2010] Beep! Beep! Back up the Truck || O płycie "The Wild Things" najlepiej opowiadać uprzedzając wcześniej o miejscach, w których powstawała. Mój dobry przyjaciel mieszka w wiosce Katleby w Szwecji i posiada farmę warzywną. Potrzebowałam uciec; tam był pusty domek, więc mogłam pracować na farmie, a wolny czas spędzać w chacie, tworząc muzykę - opowiada Monica Tormell, zasłaniająca się Księżycem i Słońcem autorka piosenek i plastyczka.

15 stycznia 2011


WHITE LIES Bigger Than Us, [2011] Fiction || Rzadko się zdarza tak udany, oryginalny i pochłaniający debiut, jak "To Lose My Life...", którym Brytyjczycy z White Lies zatrzęśli światem alternatywnego rocka w 2009 roku. Istnieje również coś takiego jak syndrom drugiej płyty, z jakiegoś powodu, utrudniający wielu twórcom stworzenie dzieła nr 2. Czy syndrom ten zaatakuje również muzyków White Lies? Przekonamy się 17 stycznia br., wtedy właśnie ukaże się album "Ritual", którego zapowiedzią jest "Bigger Than Us" (można już przesłuchać sampler krążka). Póki co, à propos samego singla...

Utwór rozpoczyna się od sprzężenia gitary, które jest motywem oklepanym, ale jednak wciąż spełniającym swoją rolę i rywalizującym z elektronicznymi wstawkami. Do przesterowanego dźwięku (który cały czas w tle zawodzi, elektryzując i budząc niepokój) dołączają klawisze, typowa dla zespołu perkusja, w końcu również inna gitara i gotycki, niski wokal Harry'ego McVeigh. Wstęp intryguje, świetnie zapowiada utwór i doprowadza do pierwszego refrenu (również niezłego). Dalej - może poza dość typowym, ale przyjemnym mostkiem - jest już znacznie słabiej.


Po pierwszych trzech odsłuchach pomyślałem, że panowie McVeigh, Cave i Lawrence-Brown przechodzą syndrom drugiej płyty wyjątkowo silnie, oferując nam coś znacznie mniej porywającego od debiutu. Niby są charakterystyczne elementy zespołu (niski głos Harry'ego, electro-rockowy puls, ponury klimat zwrotek ponad które wzbija się dramatyczny refren), ale wszystko jest przypadkowe i niedopracowane.

Po twórcach "To Lose My Life..." spodziewałbym się albo zaprezentowania czegoś świeżego, innego niż poprzednik, albo chociaż porządnego odegrania znanego już klimatu. "Bigger Than Us" nie oferuje żadnej z opcji - usłyszymy zbiór znanych już trików, jednak skomponowanych zupełnie bez polotu. Przyznać muszę, że utwór zyskuje przy kolejnych przesłuchaniach (zmusił mnie nawet do nucenia), ale na tle utworów z poprzedniego krążka takich, jak "Death", "Unfinished Business" czy "E.S.T." i tak wypada blado. Oby reszta albumu okazała się być lepszą propozycją. 6/10 [Michał Nowakowski]

25 grudnia 2010


L.U.C PyyKyCyKyTyPff, [2010] EMI || "PyyKyCyKyTyPff" to, nie licząc reedycji "Planet LUC" i albumu-słuchowiska "39/89 - Zrozumieć Polskę", czwarty album studyjny L.U.Ca. Krążek wywołał spore zamieszanie jeszcze przed swoją premierą. Artysta zapowiedział bowiem, że całość zostanie nagrana używając jedynie ludzkiego głosu. Informacja ta zelektryzowała wielu. Czy za pomocą samego beatboxu uda mu się osiągnąć wystarczająco dobre brzmienie? Otóż udało się.

Podkłady są "soczyste", głębokie i na tyle urozmaicone, że wciągają nawet podczas słuchania samego "głosowania", czyli wersji bez rapu (ciężko było nazwać to wersją instrumentalną skoro nie ma instrumentów). Warstwa liryczna (to głównie ona dzieli ludzi na obozy pro- i antyLUCowe) wciąż jest pomysłowa i charakterystyczna, ale - muszę niestety to przyznać - stała się już nieco pretensjonalna.

Nie zrozumcie mnie źle, L.U.C wciąż potrafi bawić się słowem, a album jest przepełniony świetnymi tekstami i jego dziwacznymi metaforami (niech przytoczę Nie macam się ze Sztampolandem, jak z bankrutami leasing czy Przekopiowałem cały Internet na winyle dziś rano / wziąłem gramofon na kolano i wysłuchałem go jak / naiwniacy radia kuszeni SMSową wygraną). Wciąż ubiera przekaz w liczne zmyłki i ozdobniki (Jestem instrumentem / systemu fragmentem / sam sobą grać będę, wypluwam przynętę czy Kiedy byłem mały szkrab pytałem co to ta dorosłość / już wiem, akupunktura spraw, w optyce inna ostrość) i wciąż umiejętnie łączy znane nam z życia i popkultury elementy w większy sens (I wiecie co? Potrzebny nam nowy kanon, nie Conan, ale Kononowicz narodów / umysłowo lekki jak Danone / bo dopiero jak niczego nie będzie to znów będzie sens tworzyć czy Od kilkunastu lat kopiujemy się jak testy na egzamin / powtarzamy jak Kevin na Polsacie jak maszynowy karabin). Można jego tekstów nie lubić, ale nie wierzę, że można szczerze odebrać im oryginalności.


Jakie więc mam zarzuty do tekstów? Ile można rapować o tym, że jest się kimś wyróżniającym ze stada, o beznadziejnie krótkiej liście ambitnych raperów w Polsce i tym, że artystom niszowym jest ciężko finansowo? Nie to, że się z tym nie zgadzam - kupuję płyty polskich artystów i ubolewam, że zbyt wiele dobrego hip-hopu w naszym szeleszczącym języku nie posłucham. Znajdzie się na to miejsce na płycie, ale też bez przesady - skoro kupuję album L.U.Ca, to chcę poznać jego świat, a nie nasłuchać się z jakim światem się nie zgadza.

Jeśli chodzi o kompozycje, to uważam, że ta płyta, pomimo iż nagrana jedynie głosem przetworzonym przez cyfrowo-analogowe urządzenia, brzmi znacznie lepiej od poprzednika. Dźwięki są oryginalne, zlepione ze sobą z wyczuciem. Najbardziej z płyty wpadł mi w ucho utwór "L.U.C. Jak Dziadek W Kiosku (Całe Życie W Ruchu)". Znakomity beatbox, ciężki klimat, świetny tekst (z mistrzowskim fragmentem Dzwoni kobieta, pyta za ile na kolacji będę / kochanie, jakoś tak nagle stoję nad Bałtykiem we mgle / a między nami jakby ktoś trzymał klawisz spacji), a szczególnie podoba mi się rytmika z jaką L.U.C wyrzuca z siebie słowa. Innym kapitalnym kawałkiem jest "Tyś Jest Też Instrumentem (Myśl Więc)", które nie tylko płynie na bardzo udanym beatboxie, ale także ma jeden z najlepszych refrenów, jakie ten artysta stworzył. W utworze gościnnie pojawia się Rahim, który również wypadł świetnie, wielokrotnie zmuszając mnie do mimowolnego rapowania do wtóru.


Jeśli chodzi o najsłabsze fragmenty płyty to wskazałbym dwa. Pierwszym z nich jest gościnny występ Abradaba w utworze "Kto Jest Ostatni?" szydzącym z Poczty Polskiej, a drugim sam utwór "Kto Jest Ostatni?". 2010 to wg mnie słaby rok dla Abradaba - najpierw średni krążek "Abradabing" pod produkcją Ostrego (obu stać na znacznie więcej!), a do tego nieudany gościnny występ na "PyyKyCyKyTyPff". Z humorystycznych akcentów znacznie bardziej przypadł mi do gustu monolog kończący "Umiem Internet" czy utwór "Oratorium Rubikochomikorium" z zabawnym udziałem MC Motyla. Kawałek opisuje tortury, jakim ludzie w dzieciństwie poddają swoje chomiki (Miałem chomika nawet trzy miałem wiesz / Pierwszy mi zdechł, drugi też, trzeci też / Pierwszy odszedł sam w sercu rozpaliło lawę / Drugi memu bratu upadł trochę nie na trawę / Przy trzecim sam popełniłem małą gafę / W kołowrotku hałasował, więc schowałem go za szafę / I zapomniałem...). Chociaż podczas słuchania przychodzi mi do głowy kilka interpretacji niekoniecznie związanych z chomikami...

Zupełnie odrębną kwestią jest to, jak ten album został wydany. L.U.C po raz kolejny udowadnia, że również forma wydawnictwa może być oryginalna i postarana. "PyyKyCyKyTyPff" została wydana w kartonowym digipaku, którego okładka zmienia się w zależności od kąta pod jakim na nią patrzymy, w środku znajdujemy wkładkę, która z jednej strony jest zbiorem liryk, a z drugiej ślicznym plakatem z grafiką z albumu. Wszystko to plus dwa CD (album i głosowanie) w cenie 36 zł.

"PyyKyCyKyTyPff" nie jest może zapowiadaną rewoLUCją, ale bez wątpienia dorzuca kilkanaście groszy do dorobku artysty. Koneserzy stylu tego muzycznego dziwaka powinni znaleźć na tym albumie, to czego szukają, a ci którzy za nim nie przepadają powinni sięgnąć przynajmniej po "głosowanie". Jeśli chodzi o beatbox, CD1 oferuje chociażby "Loopedoom", a CD2 aż czternaście rewelacyjnych kompozycji. Warto po nie sięgnąć, bez znaczenia na stosunek do twórczości L.U.Ca. 8/10 [Michał Nowakowski] 

SŁONINA Słonina, [2010] Czoło || Projekt Słonina jest skazany na underground. Zresztą tworząc tak toksyczny klimat, niepokojące liryki, a w dodatku wydając w raczkującej niezależnej wytwórni Czoło nie celują inaczej. Nawet pośród ludzi rozkoszujących się alternatywą i eksperymentami nie będzie to muzyka na każdy dzień, ale gdy przyjdzie ochota na obcowanie z czymś specyficznym, psychodelicznym i brudnym, Słonina aż zaskwierczy na patelni. Ich debiutancka epka zatytułowana po prostu "Słonina" to sześć dusznych i pełnych niepokoju rockowych utworów doprawionych wyrazistą elektroniką (klawisze, szumy). Słonina jest słona, ocieka tłuszczem i zdecydowanie nie jest lekkostrawna.

Stanisław Wołonciej i Robert Gasperowicz - niektórym słuchającym niszowej muzyki nazwiska te (albo przynajmniej dźwięki generowane przez osoby je noszące) są znane, grają oni w eksperymentalnym, ale bardziej metalowym SAMO (również wydającym w Czole). W Słoninie pierwszy z nich zajmuje się śpiewaniem, gitarą i pianinem, a drugi gitarą, basem, a także programowaniem perkusji, szumów i klawiszy. W projekcie uczestniczy jeszcze dwóch muzyków - piszący teksty, a także grający na gitarze Karol Gawerski i Radek Gabrycki, który odpowiada za bas w utworze "Kieszonkowiec".

Jednym z charakterystycznych elementów Słoniny jest wokal. Głos Wołoncieja w takiej parnej, nerwowej atmosferze sprawdza się smakowicie, a to jego przeciąganie słów nadaje wszystkiemu histerycznego wyrazu. Sporadycznie i z wyczuciem na wokal nakładane są efekty podkreślające klimat. Wspomniany wcześniej niepokój uzyskano przez nałożenie kilku warstw nerwowych dźwięków - mechaniczną perkusję, odpowiednio modulowany wokal, chaotyczne, zgrzytające gitary i - podkreślającą to wszystko - elektronikę.

Łatwiej zrobić dobrą psychodelię w dźwiękach niż tekstach. Jednak liryki na "Słoninie", chociaż mają silniejsze i słabsze fragmenty, są wyraziste, ciekawe i jedynie podsycają efekt muzyki. Kilka ciekawych linijek: nie bolą mnie już moje marzeniasilikonowy worek powieszony w miejscu serca / grzechu pełno w nim / Juliona skraju pościeli czekam na twój prąd; wychowany w domu tryskającym jadem z komina czy w dresie skropionym samotnością / jestem gotów zrobić wszystko. Słono i z pomysłem.

Album jest dość równy, choć nieco wyróżniają się trzy utwory. Pierwszym z nich jest "Rzeźbiarz", do którego z pomocą ekipy Video Acid Filter stworzono klip. Najciekawszy na płycie tekst, przeplatanie spokoju z desperacją, świetne bębnienie i bas, to elementy, którymi "Rzeźbiarz" się wyróżnia. Drugim utworem, który częściej niż inne snuje mi się po głowie jest "Julia" - właściwie najsubtelniejsza z kompozycji. Wprowadzają nas syntetyczne dźwięki, które utrzymują się w tle przez cały wstęp. Dalej pojawia się wokal (momentami odważnie zmodyfikowanym przez przerywający efekt), silnie przesterowana gitara, a także klawisze. "Wychowany" z kolei zahacza o rejony Świetlików, tylko, że z wokalistą, który potrafi śpiewać, a nie tylko melodeklamować.

Smak Słoniny jest bez wątpienia bardzo specyficzny. Wołonciej i Gasperowicz z kolegami korzystają z dźwięków świadomie i budując z nich wyrazisty klimat. Jeżeli kolejnymi płytami utrzymają albo podniosą poprzeczkę, poruszając się po swoich muzycznych terenach, jednak eksperymentując i poszukując mniej zadeptanych ścieżek, to mogą zakorzenić się w polskim undergroundzie. Jestem ciekawy w jakim kierunku muzycy pójdą i co wysmażyliby na krążku „Słonina II”. Póki, co polecam posmakować i uregulować rachunek za pierwsze danie. 6/10 [Michał Nowakowski]

23 listopada 2010


ALONE What Am I..., [2008] Studio Alone || Wystarczy jeden rzut oka na okładkę "What Am I...", debiutanckiego krążka zespołu Alone, by powstały konkretne oczekiwania wobec materiału. Widok brudnego, zniszczonego miasta i dzierżącego maskę człowieka zestawiony z tytułem płyty zdaje się naprowadzać zarówno na styl muzyki, jak i temat liryk. Postapokaliptyczne tło jako symbol pogrążonego w chaosie i znieczulicy świata, biała maska sugeruje intrygi, jakimi posługują się ludzie by wzajemnie się ranić, ale także tożsamość (poszukiwanie tego kim się jest). Moje skojarzenia spełniły się jedynie po części - w lirykach. Muzyka okazała się nie być brudną, zardzewiałą i klaustrofobiczną mieszanką, jakiej się spodziewałem.

21 listopada 2010


TWIN SHADOW Forget, [2010] 4AD || Jak wielu innych, z projektem Twin Shadow zetknąłem się wpadając w sieci na klip do utworu "Slow". Zaintrygowały mnie słowa trzymającego kamerę co-robisz-by-się-zabawić George'a i ten smutny, uciekający przed kamerą wzrok bohatera teledysku. Jego retro fryzura, nieśmiała odpowiedź Gram na perkusji, muzykę przywołały w mojej głowie nieokreślone skojarzenie.

Kiedy dręczony kolejnymi pytaniami George wydusza z siebie, że lubi sportowe samochody, a kamera zaczyna podążać po jego ciele, zrozumiałem - klip jest wzorowany na filmach porno. Konkretniej na rozmowach, które pojawiają się na początku z debiutującymi aktorami. Dalej operator rzuca No to dajesz, a George staje pod ścianą jakby szykując się do porno-sceny. W tle rozkręca się subtelna i klimatyczna muzyka bezpośrednio odwołująca się do lat 80-tych. Prosta, ale świetna perkusja, wpadający w ucho bas. I wtedy ten niepozorny facet zaczyna śpiewać. Moim pierwszym skojarzeniem był "czarny Morrissey" i właściwie coś w tym jest, z tym, że George ładuje w śpiew nieporównywalnie więcej emocji. Klip wciąż nawiązuje do pornografii, a muzyka i słowa konsekwentnie przebijają się z zupełnie innym i pięknym przekazem. To zestawienie tworzy świetny kontrast. Wokalnie niesamowity jest fragment powtarzający I don't wanna believe, but be in love / I don't wanna be, believe in love. Kilkadziesiąt razy z rzędu odsłuchałem "Slow" aż w końcu postanowiłem zapoznać się innymi utworami Twin Shadow. Bałem się, że reszta będzie słaba, ale tak nie jest - "Forget" to świetny album. Wskrzesza brzmienia lat 80-tych, przywołując skojarzenia z "Disintegration" The Cure, Depeche Mode, The Smiths, synth popem czy nurtem new romantic.


Na "Forget" znalazły się zarówno fragmenty spokojniejsze, jak i żywsze, smutniejsze i weselsze. Odnajdziemy powiew disco, ale i ducha post-punku. Posłuchamy świetnego, pełnego emocji wokalu, wciągających sekcji instrumentów. Kompozycje są minimalistyczne (przy takim wokalu można sobie na to pozwolić), ale dźwięki zostały użyte świadomie. Poza gitarą i perkusją pojawiają się także smyczki, dęciaki, organy i pianino. Przez oszczędność i unikanie natłoku efektów łatwo usłyszeć poszczególne instrumenty. Całość jest marzycielska, emocjonalna i nawet, gdy zahacza o smutek, to w jakiś dziwnie ciepły sposób.

Myślę, że najbardziej porywające jest "Slow". Utwór jest nośny i jeżeli ma wpaść w ucho, to raczej już przy pierwszym odsłuchu. To dobry wybór pod klip. Zresztą drugi teledysk, "Castles In The Snow", tylko nieco w tej kwestii ustępuje. Muzycznie również jest niezły (szczególnie gitarki słyszane już od wstępu), ale ten utwór powala przede wszystkim ślicznym, przejmująco i ciekawie falującym wokalem. Całego utworu słucha się z przyjemnością, ale fragmenty Here's all I know i calutkie zakończenie wyciągają muzyczne czary na niesamowity poziom.

O ile dwa utwory, do których powstały klipy są najbardziej chwytliwe, o tyle najpiękniejsza jest inna kompozycja. Cofnijmy się na sam początek płyty, do utworu "Tyrant Destroyed". Umieszczenie tego kawałka na początku jest odważnym posunięciem, bo jest to melancholijny i mało przebojowy utwór. Wiele osób uzna go za słaby, nudny, a wiele będzie potrzebowało kilku podejść by w nim się rozkochać. Zwrotki są tak minimalistyczne, jak to się tylko da. Właściwie nie ma w nich śpiewu, a raczej jakąś ponurą melodeklamację. W refrenie głos staje się nieco bardziej melodyjny, a w jego tle usłyszymy dodający klimatu pogłos.


Najoryginalniejszym utworem jest "Tether Beat". Kompozycja jest oparta o niskie, drgające syntezatory i perkusję, a wzbogacona gdzieniegdzie innymi dźwiękami, jak choćby zadziorną gitarą. Co pewien czas powtarzane zostaje pytanie Does your heart still beat?. Otóż bije, a przy takich piosenkach to nawet silniej. Wydaje mi się, że utwór pozostanie jednym z najmniej docenianych, ale w moich słuchawkach i głośnikach zagości nieraz.

Zachęcające do podążania za chłopcem z żółtym balonem "Yellow Balloon" urzeka chwytliwymi wokalami i bezpośredniością tekstów w stylu If you hear your mama calling / Get away from me. Tytułowy utwór pojawia się na zakończenie albumu. "Forget" jest nastrojowe i refleksyjne, a przez większość czasu muzyka pozostaje spokojna i pokorna wobec smutku wokalu. Jedynie przez chwilę wyrywa się w postaci gitary, walcząc o uwagę, a kto wie, może i nawet pocieszenie wokalisty.

Niepozorny bohater klipu "Slow", George, to naprawdę osoba odpowiedzialna za Twin Shadow. George Lewis Jr. przekonał do siebie Chrisa Taylora - basistę indie folkowego Grizzly Bear, cenionego producenta, a także właściciela wytwórni Terrible Records, która wydała krążek (w Europie prawa do dystrybucji posiada kultowe 4AD). Jakiś czas temu Lewis trafił na listę najbardziej stylowych nowojorczyków magazynu "Time Out".

"Forget" jest jednym z najważniejszych wydawnictw 2010 roku. Lewis udowodnił, że potrafi czarować głosem, ma mnóstwo pomysłów na wokale. Krążek pokazuje, że można stworzyć coś świeżego bez rewolucyjnych eksperymentów. Biorąc pod uwagę, że to dopiero debiut, warto śledzić dalsze poczynania pana z niedzisiejszym fryzem. 9/10 [Michał Nowakowski]