13 grudnia 2013

Recenzja Cinemon "Perfect Ocean"


CINEMON Perfect Ocean, [2013] self-released || Kiedy pierwszy raz usłyszałam materiał z "Three Days EP" pomyślałam sobie "Wow". Gdy na początku tego roku odtworzyłam singiel "Nobody`s Gonna Put Out The Fire", pomyślałam "Wow razy milion". Potem, w maju zobaczyłam ich na żywo i przepadłam. Taka irracjonalna miłość do dźwięków. Gdyby mogły się zmaterializować i stać się mężczyzną to wyglądałyby jak Johny Depp... tak, ale ja nie o tym...

Od wydania ostatniej EPki minął ponad rok. W przeciwieństwie do poprzedniczki "Perfect Ocean" jest płytą przemyślaną i nagraną z większą dbałością o szczegóły. Bardziej postawili tu na wypieszczone, melodyjne piosenki a garażowe brzdąkanie zamietli gdzieś pod izdebnikowy dywan. Przyznaję, że trochę brakuje mi tego pazura i brudu z "Three Days EP", ale dojrzewanie artysty i poszukiwanie nowych kierunków to rzecz naturalna i z pewnymi zmianami trzeba się pogodzić.

Jeśli mowa o godzeniu się ze stanami rzeczy to cały ten krążek nieco o tym opowiada.  Dokładniej mówi o dążeniu do nieosiągalnej doskonałości i o tym, że czasem powinniśmy sobie po prostu odpuścić (z mocnym naciskiem na "sobie"). We got to learn to let go słyszymy w kawałku zatytułowanym "Ride", w którym swoich talentów udzieliła gościnnie Sylwia Urban.

Do współpracy panowie zaprosili także Zuzannę Skolias z grupy Time For Funk, jednak numer z jej udziałem nie znalazł się na nośniku fizycznym. Dostępny jest za to w wersji elektronicznej, a mowa o aranżacji "Perfect Day Alise" z repertuaru PJ Harvey.

Panowie z Cinemon zaserwowali nam łącznie ponad 43 minuty muzyki zamknięte w jedenastu kawałkach (wliczając bonus track). Wydawnictwo otwiera powolny "Messenger", który przywodzi na myśl dokonania White`a czy chłopaków z Black Keys. Kawałek udany, super się go słucha i zasługuje na ocenę bardzo dobrą.

Dalej mamy wspomniane już wcześniej "Nobody`s Gonna Put Out The Fire", jest to niezaprzeczalnie jeden z najlepszych utworów na płycie a także w historii zespołu. Mam tu tylko jedną pretensję. Otóż, mój ukochany numer został zgładzony przez... no właśnie - nadmierne wygładzenie. Całe flow tego numeru poszło..., ale nadal można posłuchać go w wersji live i jest super.

Kolejną mocną pozycję zajmują "Remember Me", "Ride" (o którym wyżej) oraz następujący po nim utwór "Coma". Ten ostatni z miejsca przypadł mi do gustu i bardzo często do niego wracałam pod koniec odsłuchu, kiedy zaczynał się "Cold Sea" (taka nieco męcząca w moim odczuciu ballada).

"Mike The Headless Chicken" to jedyny czysto instrumentalny numer na albumie. Pierwsze o czym pomyślałam kiedy zobaczyłam jego tytuł to "brzmi jak nazwa jednego z kawałków Primusa", no ale stylistycznie oczywiście zupełnie inaczej.

Słabych momentów na tym krążku jest bardzo mało, dlatego odpuszczam sobie rozpisywanie się na ich temat. "Perfect Ocean" mieni się wszystkimi odcieniami błękitu a każdy z nich jest na swój sposób piękny i sprawia, że powietrze wokół słuchającego ogrzewa się o kilka stopni. Zanim pomyślicie, że się spaliłam zakończę tę recenzję... Album bardzo dobry, bardzo polecam i wystawiam równie dobrą ocenę. 8/10 [Agnieszka Hirt]