CARIBOU + JESSY LANZA [16.10.2014], MeetFactory, Praha || “Swim” należy do najczęściej słuchanych przeze mnie płyt a Caribou do mych najbardziej ulubionych wykonawców szeroko rozumianej muzyki elektronicznej. Samodzielnymi koncertami Polski nie rozpieszcza, tym większa moja radość, że przy okazji promocji nowego albumu „Our Love” Dan Snaith odskoczył na jeden wieczór do Pragi.
W koncertowym podaniu Caribou przyjmuje niemal klasyczny kształt zespołowy. Jeśli ktoś spodziewa artysty nad Sammlerami, to zapewne zaznajomiony jest jedynie z tanecznymi przebojami ze „Swim”, czy z nowym singlem „Can’t Do Without You”. Kto jednak pamięta słonecznie-psychodelizującą „Andorrę” i niemal kraut-rockowę „The Milk Of Human Kindness”, wie, że Caribou dalekie jest od związanych z elektroniką stereotypów a koncertowy potencjał tej muzyki jest spory.
Niewątpliwie jednak sukces „Swim” i, co już dziś wydaje się nieuniknione, jego przebycie jeszcze przystępniejszym i bliższym powszechnemu słuchaczowi „Our Love”, był przyczyną całkowitego wyprzedania praskiego koncertu i wypełnienia MeetFactory do granic możliwości. Publiczność może nie była zupełnie przypadkowa, ale po reakcjach najsilniejszych na „Can’t Do Without You” i niewiele słabszych na najbardziej chwytliwe kompozycje ze „Swim”, widać, że Caribou zyskuje na odbiorze, co może tylko cieszyć, o ile odbije się to na jakości proponowanej muzyki.
„Our Love” wydaje się być elektronicznym ekwiwalentem muzyki wieku średniego, najnowsze utwory są delikatniejsze, łagodne, często oparte na niemal piosenkowej strukturze. Zaistniało niebezpieczeństwo, że Caribou może pójść drogą Bonobo, który oferuje przyjemną, ale podwieczorkową muzykę, bez większych emocji i zdecydowanie rozczarowującą w koncertowym, zespołowym podaniu. Snaithowi towarzyszą jednak znakomici muzycy, szczególnie (drugi) perkusista, udowadnia jak niesamowitej precyzji potrzeba, by żywymi instrumentami akompaniować elektronice i wzbogacać ją o nowe wymiary.
Nie wiem, czy przyczyną miękkiego brzmienia koncertu było nagłośnienie czy charakter nowych kompozycji i aranżacji, ale oczywiście najbardziej satysfakcjonujące były przejścia między częściami piosenkowymi a house’owo-tanecznymi. Kulminacją koncertu było zdecydowanie „Bowls”. Mimo, że podobnie jak w innych utworach brakowało tu najbardziej charakterystycznych elementów, i wydawało się, że utwór wybrzmi jako rytmiczny, krautowy instrumental, to mocny, dwuperkusyjny finał pokazał drapieżność bliską niemal „Aurory” Bena Frosta.
Dla przeciwwagi „Second Chance” ukazało niebezpieczną drogę bezbarwnych piosenek z nudnymi wokalistkami w czym zaczyna się specjalizować ostatnio Bonobo. Zaproszona na scenę Jessy Lanza obdarzona jest słabym, ledwie słyszalnym głosem, pozbawiona jest zaś jakiejkolwiek charyzmy i sama swoim występem wydawała się znudzona i śmiertelnie zmęczona. Jako support zaś brzmiała jako FKA twigs bez odpicowanych przez plejadę producentów podkładów, co nie wiem czy świadczy gorzej o Jessy, czy o twigs.
Ważne jednak, że sam Dan Snaith, o aparycji nudnego nauczyciela akademickiego (doktor matematyki, przypominam) ze słabością do sztruksowych marynarek, okazał się bardzo sympatycznym wykonawcą, a i towarzyszący mu muzycy wyraźnie radowali się reakcjami publiczności, zwłaszcza na najnowsze, liczące ledwie dwa tygodnie kompozycje. Wieczór był zdecydowanie udany, jeśli Snaith, sam lub z zespołem, pojawi się w Polsce, nie powinniście mieć wątpliwości go zobaczyć. Warto jednak obserwować, w jaką stronę podąży w przyszłości, wraz z „Our Love” Caribou zdecydowanie znalazło się w zwrotnym punkcie kariery. [Wojciech Nowacki]