8 czerwca 2015

Recenzja Róisín Murphy "Hairless Toys"


RÓISÍN MURPHY Hairless Toys, [2015] [PIAS] || Zamiast pytać do kogo właściwie skierowana jest nowy album Róisín Murphy, lepiej otwarcie przyznać oczywistą i niewypowiadaną prawdę. Murphy jest, była i będzie postrzegana przez pryzmat Moloko. Brutalna rzeczywistość pokazuje, że próby wypowiedzi w nowych językach jedynie wzmagają sentyment za Róisín z epoki ciasnych swetrów. Solowy debiut "Ruby Blue" produkował Matthew Herbert, człowiek, który na koncie ma choćby album o cyklu rozwojowym prosięcia, ale paradoksalnie najbliżej do osiągnięcia mentalnej niepodległości była Róisín na płycie "Overpowered", przerysowującej najbardziej charakterystyczne elementy jej wizerunku jako wokalistki Moloko. Ekscentryczne kostiumy, dopracowany wizerunek, (umiarkowana) przebojowość, wszystko to umieściło Murphy na drodze do zostania artystowską diwą, gdzieś pomiędzy MadonnąBjörk.

Po ośmiu latach od "Overpowered" pytanie o grupę docelową Róisín Murphy powraca. Dla płaczących po Moloko za mało tu przebojów (ok, eufemizm, nie ma tu ich wcale). Wyznawcy chcący składać ofiary u stóp dyskotekowej gej-diwy natykają się tu na panią w średnim wieku w klipsach i pastelowych płaszczach. Najciekawsze na "Hairless Toys" wycieczki w stronę bardziej eksperymentalnej elektroniki okazują się zbyt sporadyczne i incydentalne dla miłośników mniej banalnych nurtów.

Album wyprodukował Eddie Stevens, współpracujący z Róisín jeszcze od czasów Moloko, prywatnie mąż Jany Kirschner, słowackiej wokalistki coraz śmielej wchodzącej w rejony alternatywnego popu. Jeśli jednak małżonkę otoczył na dyptyku "Moruša BielaMoruša Čierna" plejadą muzyków, to z Murphy zamknął się w studiu nie tylko jako producent, ale też współkompozytor i główny instrumentalista. W efekcie jednak zamiast organicznie i intymnie "Hairless Toys" brzmi jak muzyczny ekwiwalent rysunku kreślonego na zbyt cienkiej kartce papieru.


Osiem kompozycji zaaranżowane jest faktycznie dość skromnie, w najlepszym razie będąc cichym, pościelowym disco. Wokal Róisín słyszany jest niemal cały czas, choć pełnym głosem rozbrzmiewa dopiero w ostatnim utworze "Unputdownable", brzmiącym jak szkic do pełniejszej, całkiem przebojowej piosenki. Większość albumu wypełnia cichymi wokalami, będącymi na granicy silnego, ale jednak szeptu. Ani zatem głos, ani muzyka nie pełni na "Hairless Toys" roli pierwszoplanowej, album zdaje się zapadać w sobie i być wstydliwie wycofanym.

Nawet jeśli "Evil Eyes" sporadycznie punktowane jest syntezatorem a swej disco-popowej stylizacji zbliża się zarówno do Goldfrapp, jak i do wczesnej Madonny, to choć bynajmniej nie jest to zły utwór, to lepiej brzmi w teorii niż w praktyce. Na "Hairless Toys" na plus wyróżnia się praktycznie wszystko, każdy pojedynczy dźwięk, który w jakikolwiek sposób odstaje od bladej całości. Niezłej, nawet całkiem przyjemnej, ale gasnącej w pamięci niemal natychmiast po wysłuchaniu.

Zaskakująco wybrane na singiel "Exploitation" okazuje się zatem, zwłaszcza w albumowej, niemal 10-minutowej wersji, najciekawszym nowym utworem Murphy, zdecydowanie flirtującym z estetyką microhouse'u. Oscylujący podkład nerwowo i niesymetrycznie oplatają tu dźwięki pianina i gitary, luźna zaś i krucha struktura kompozycji zbliża Murphy do roli bardziej finezyjnej Emiki czy nawet instrumentalistów z Brandt Brauer Frick. Z pewnością jednak nie do Moloko. 6/10 [Wojciech Nowacki]