FOALS What Went Down, [2015] Transgressive || Czy Foals mogą rozczarowywać? Nie sądzę. Jeśli ktoś już ich sobie upodobał, niezależnie od tego czy na wysokości natchnienia "Spanish Sahara" czy pląsów "My Number". to upodobania tego nie zmieni nawet, jak w moim przypadku, umiarkowane rozczarowanie, ekhm, Yannisem. Brzuszek? Man boobs? Lekki tłuszczyk na ramionach? Trudno, obserwując kilka malowniczych przypadków czystej histerii na widok Yannisa na Live Music Festival w Krakowie, jestem pewien, że gorące sny fanbazy płci obojga nie ustaną, ot, jedynie nie warto ufać promo zdjęciom.
Foals wyrośli na koncertowe monstrum. Profesjonalizm jakiego dosięgli jest aż odrobinę... smutny. Nie twierdzę, że ich koncerty są wystudiowane, ale z błyskawicznie rosnąca popularnością i rozmiarami scen na których grają, rośnie też dystans między zespołem i słuchaczami. Coraz silniej wyczuwalny jest też status gwiazdorstwa, z lekkim żalem można sobie wyobrażać, że jeszcze parę lat temu można by było pewnie zapalić z chłopakami papierosa po klubowym koncercie a dziś można jedynie zza metalowych barierek obserwować jak podawane są im świeże ręczniki.
Oh, i bynajmniej nie są to ani narzekania, ani przejawy wątpliwości. Jeśli któryś ze współczesnych zespołów zasłużył sobie takiego statusu to są to Foals. Nie ma drugiego tak pewnie i konsekwentnie, z płyty na płytę pnącego się wzwyż wykonawcy, przynajmniej nie na taką skalę. Bezbłędnie dopracowany status koncertowy to jedno, ale spirala oczekiwań związana z wydaniem nowego albumu już pewne niebezpieczeństwa rodzi. O "What Went Down" słyszeliśmy, że ma być najtwardszym materiałem Foals, przeczytać mogliśmy o wszystkich muzyczno-intelektualnych inspiracjach Yannisa (bo to naprawdę mądry facet jest), w Krakowie zagrali tuż przed premierą płyty, więc efekt lizania przez papierek jeszcze bardziej podkręcił atmosferę. I co? Ano "What Went Down" jest na chwilę obecną prawdopodobnie znów najlepszym albumem Foals. Czy pozostanie najlepszym w całej ich karierze? Mam nadzieję, że nie.
Przy okazji musiałem przewartościować swój pogląd na "Holy Fire", najlepszy album Foals roku 2013. Można się spotkać z opiniami, że "What Went Down" to jakaś wypadkowa wszystkich poprzednich albumów, najlepszych elementów "Antidotes", "Total Life Forever" i "Holy Fire". Taka argumentacja zazwyczaj służy udowodnieniu, że tak, właśnie teraz mamy do czynienia z tym jednym jedynym, najlepszym, koronnym albumem. Podobne bzdury słyszeliśmy o "Hail To The Thief" Radiohead i wiemy z jakim efektem. Na szczęście, choć naturalnie znajdziemy na "What Went Down" wszystkie charakterystyczne brzmienia Foals, to jednak album ten jest po prostu kontynuacją i podrasowaniem "Holy Fire".
Wszystko, łącznie z sekwencją singli, wskazuje, że "What Went Down" to "Holy Fire", tylko bardziej. Pamiętacie efekt jaki wywołał "Inhaler"? W moim przypadku to akurat wtedy załapałem Foals. "What Went Down", tytułowy, pierwszy singiel i pierwszy utwór na płycie, to właśnie "Inhaler", tylko jeszcze bardziej. Okrutnie mocny anty-singiel, z mistrzowsko budowanym napięciem i podskórną, buzującą agresją wylewającą się w refrenach. To właśnie "czynnik o ku*wa" jest największą siłą Foals, bo przy niektórych ich kompozycjach po prostu nie sposób nie zakląć, co czyni je bardzo NSFW. Ale podobnie jak przy "Holy Fire" drugi singiel miał skontrastować i zmiękczyć wizerunek zespołu. "Mountain At My Gates" nie jest tak bezwstydnie frywolne jak "My Number", ale ta zwyczajna indie-piosenka, po prostu przebojowa i skrojona pod koncerty efektownie rozpędza się pod koniec nie dając odpocząć emocjom. I tak samo jak wtedy "Late Night", "A Knife In The Ocean" ma prezentować łagodniejszą stronę grupy, w efekcie pozostaje singlem tak samo przemijalnym i niezapamiętanym.
Co pozostaje? W "Birch Tree" słyszymy zarówno powrót math-rockowo frazowanej gitary, jak i taneczny, house'owo-synthpopowy bit, w efekcie więc kolejną łatwo przyswajalną piosenkę. Równie śpiewnym okazuje się nerwowy, emocjonalny "Albatross", podbity później elektroniką rodem z serialu sensacyjnego z lat 80-tych. Centralny "Snake Oil", choć na płycie zdaje się obiecywać więcej niż czym jest w istocie, ale idealnie musi sprawdzać się na koncertach swym zapętlonym, niemal grunge'owym charakterem. Poza banalnym "Give It All" do połowy albumu mamy więc szereg znakomitych kompozycji, choć wcale nie tak ciężkich czy trudnych jak zapowiadano.
I gdy przy "Night Swimmers" już zaczyna się wydawać, że zjawiskowego impetu Foals znów zabrakło im na cały album, ciężkie gitarowo-taneczne unisono znów ciśnie nam na usta "o ku*wa". I dopiero potem trzy ostatnie utwory ani nie porywają, ani nie budzą większych emocji, chyba że kogoś biorą foalsowe ballady w stylu "Spanish Sahara". Mnie nie, zatem po raz kolejny rewelacyjny album po chwili refleksji okazuje się nie aż tak doskonały jak by się chciało. Znów czuć tu wielki potencjał i lekko zmarnowaną szansę, nadal ma się wrażenie, że ten jeden jedyny, totalny album Foals dopiero nadejdzie i oby nie byłaby to płyta "Greatest Hits". Ale zarazem świetnych kompozycji jest tu jeszcze więcej niż na "Holy Fire", a i "What Went Down" traci swą iskrę znacznie później niż poprzednik, z którego po latach nadal ciężko zapamiętać część piosenek, zwłaszcza z drugiej połowy płyty.
Tylko cztery przeciętne, czy może "nie-tak-zajebiste" utwory to zatem znacznie lepszy wynik niż na "Holy Fire" i zdecydowanie lepiej niż najsłabiej uwodzące "Total Life Forever". Ciekawe jednak, że gdyby Foals teraz wydali taki album jak debiutanckie "Antitodes" najpewniej mówiłoby się o ich wielkiej oryginalności, mocnym, spójnym materiale i podążaniu pod prąd. Na "What Went Down" Foals mimo wszystko podążają z prądem, ale z właściwą tylko im siłą i energią i tak wyprzedzają konkurencję. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]