15 sierpnia 2011

Recenzja Foals „Total Life Forever”


FOALS Total Life Forever, [2010] Transgressive || Z początku mnie ten zespół niezwykle irytował. Z premedytacją omijałam ich płyty i unikałam jakiejkolwiek okazji żeby ich posłuchać. Jednak kiedy nieświadomie zaczęłam tańcować do utworu Cassius – z pierwszego krążka grupy – postanowiłam dać im szansę. I nagle okazało się, że moje uprzedzenia były absolutnie nieuzasadnione.

Foals to brytyjski zespół alternatywny pochodzący z Oxfordu. Podczas nagrywania Total Life Forever tworzyli go: Yannis Philippakis (wokal, gitara oraz perkusja podczas występów na żywo), Jack Berah (perkusja), Jimmy Smith (gitara), Edwin Congreave (keyboard oraz wokale dodatkowe) oraz Walter Gervers (gitara basowa i wokale dodatkowe). W tym roku do zespołu dołączyło dwóch nowych członków.

Podstawowym gatunkiem w ich twórczości jest indie pop, ale dodali do niego tyle różnorodnych elementów (m.in gitarowe brzmienia inspirowane muzyką Afryki czy Kambodży), że brzmi to bardziej jak jakiś world pop.

Total Life Forever jest płytą o wiele lepszą i ciekawszą od debiutu z 2008 roku. Zupełnie jakby syndrom drugiej płyty odwrócił się im do góry nogami. Krążek nie spodoba się jedynie tym, którzy zbytnio przywiązali się do funkowo-tanecznego oblicza zespołu z Antidotes. Rzecz polega na tym, że pierwsza płyta miała bawić i trafić do jak najszerszej publiczności. Drugą zespół chciał zmusić do refleksji i pokazać różne odcienie swoich muzycznych inspiracji. Dzięki temu album jest bardziej eklektyczny, porywający, a momentami romantyczny i wzruszający. Otrzymujemy ponad pięćdziesiąt minut czystej magii.

Zapewne zastanawiacie się dlaczego niemalże każdy recenzent twierdzi, że Spahish Sahara to najlepszy utwór na płycie. Niestety, chcąc nie chcąc muszę być mało oryginalna i przyznać im  rację. Nie da się przeoczyć jego piękna i niesamowitości. Swoją drogą utwór został nominowany do nagrody Ivor Novello – nagrody za najlepszy utwór pod względem zarówno muzycznym, jak i lirycznym.

Najbardziej chwytliwym kawałkiem na krążku jest Miami, które urzekło mnie od pierwszego odsłuchu i przyznaję – specjalnie cofałam playlistę, żeby móc jeszcze raz usłyszeć tę piosenkę i się do niej pokołysać.

Pozwolę sobie wymienić jeszcze kilka utworów, które szczególnie przypadły mi do gustu. Wśród nich prześliczne Alabaster (nie rozumiem dlaczego niektórzy uważają, że to słaby kawałek). Niezwykle łagodny, a momentami porywający wokal Yannisa i klimat, który budują gitary wspólnie z perkusją i chórkami – sprawiają, że czuję się jak w bajce i przez chwilę zaczynam wierzyć w czary. Nie sposób nie wspomnieć również o After Glow, w którym wokal przywodzi na myśl głos Roberta Smitha. Może uznacie, że przesadzam, ale to właśnie słyszę.

Nie muszę chyba dodawać, że próżno doszukiwać się w niniejszej recenzji złego zdania o jakimkolwiek utworze. Total Life Forever było dla mnie naprawdę miłym zaskoczeniem. Byłam w szoku jak mocno ewoluował zespół w ciągu zaledwie dwóch lat. Jeśli dalej będą się tak rozwijać to chyba gotowa będę założyć ich fanklub. Sięgajcie po ten album, bo szkoda zmarnować szansę na takie niesamowite doznania! 8/10 [Agnieszka Hirt]