8 stycznia 2016

Retro-recenzja The Doors "Other Voices + Full Circle"


THE DOORS Other Voices + Full Circle, [1971 + 1972] Elektra, reedycja: [2015] Rhino || Dnia 3 lipca 1971 roku skończyła się historia The Doors i nikt nie wie tego lepiej niż zarządcy paryskiego cmentarza Père-Lachaise. Kult Jima Morrisona, ciągle żywy i aktualny, lecz zbyt onieśmielający by być inspirujący, w przypadku The Doors bardzo utrudnia zwyczajową dla innych grup dyskusję na temat kontynuowania przez zespół działalności po śmierci jednego z członków. The Doors stali się monstrum, które nie tylko pożarło niewinność lat sześćdziesiątych, ale i zatarło granicę między grupą a frontmanem.

Dwa albumy wydane po śmierci Morrisona zostały całkiem przemyślanie skazane na zapomnienie. W obliczu ciągłych reedycji, składanek, biografii, piosenki z „Other Voices” i „Full Circle” praktycznie nie pojawiały się żadnym z wyborów, albumy zaś w monografiach zespołu, a de facto Morrisona, wspominane marginalnie, przede wszystkim jednak nigdy, aż do teraz, nie ukazały się płycie kompaktowej. Pamiętam rumieniec emocji, którym oblała się moja podstawówkowo-licealna twarz, gdy w starej wkładce „Teraz Rocka”, jedynego źródła informacji przed internetem i Wikipedią, odkryłem fakt istnienia dwóch kolejnych płyt The Doors. O tym Świętym Graalu, przynajmniej dla niektórych fanów zespołu, było wiadomo mniej więcej tyle, że „Other Voices” muzycznie kontynuować miało muzyczne wątki „L.A. Woman”, „Full Circle” próbować nowych kierunków, ale z gorszym efektem, Ray Manzarek w roli wokalisty sprawdzał się lepiej niż Robbie Krieger, lecz dojmująco odczuwalny miał być brak na tych płytach Jima Morrisona.


Z naturalnym przecież podobieństwem „Other Voices” do „L.A. Woman” można się zgodzić. Kompozycje zaczęły powstawać krótko po wydaniu poprzedniego albumu i jeszcze za życia Morrisona, gdy ten udał się do Paryża by poświęcić się poezji. Pozostałe trio nie miało pewności na ile poważne były jego deklaracje o całkowitym wycofaniu się z muzyki a znamy przecież z historii wiele powrotów, reunionów i czasowych przerw w działalności. Niepewni zatem przyszłości zespołu Manzarek, Krieger i Densmore postanowili po prostu zacząć pracę nad nowymi piosenkami.

I przyznać muszę, że dziś już chętniej wracam do „Other Voices” niż do klasycznego przecież „L.A. Woman”, brzmiącego momentami przyciężko, głównie za sprawą… zmęczonego i przepitego wokalu Morrisona. „Other Voices” w porównaniu wypada lżej, nawet zabawnie i to pomimo ciążącego nad płytą cienia śmierci Morrisona. Ale od pierwszych dźwięków „In The Eye Of The Sun” nie ma wątpliwości, że są to nadal The Doors. Klawiszowe plamy, charakterystyczna rytmika i gitarowe frazy tworzą klasyczną doorsowską piosenkę, tak udaną, że aż na granicy autoplagiatu. „Variety Is The Spice Of Life” to The Doors w odsłonie barowo-błazeńskiej, “Tightrope Ride” zaś w radośnie rock’n’rollowej, ale dodajmy do tego „Ships W/ Sails”, obok finałowego „Hang On To Your Life” zdecydowanego opus magnum albumu, gdzie klasycznie doorsowski hipnotyzujący flow, punktowany klawiszami i lekko latynoską rytmiką, prowadzi ku końcowemu unisono instrumentów. Przynajmniej połowa kompozycji to naprawdę udane piosenki, często bliższe pomysłowemu „Morrison Hotel” niż schyłkowemu „L.A. Woman”. Jedyną pomyłką jest tylko „I’m Horny, I’m Stoned”, niezręczny i zbyt dosłowny tekst uszedłby jeszcze Morrisonowi, ale nie Kriegerowi, pozbawionemu jakiejkolwiek charyzmy. Zwłaszcza wizualnej.

Charyzmy, choć innego typu niż u Morrisona, nie brakowało nigdy Manzarkowi, pewnemu siebie i wiecznie rozgadanemu strażnikowi dziedzictwa The Doors. Pomimo podziału wokalnych obowiązków to właśnie on wyrósł tutaj na lidera zespołu a jego silny, matowy wokal nie powinien być dla nikogo niespodzianką. Jeszcze za życia Morrisona, w coraz częstszych momentach niedyspozycji przejmował na siebie obowiązki wokalisty, a i jego własnym regularnym popisem było „Little Red Rooster”. Przede wszystkim jednak instrumentalista zawsze był równie esencjonalnym składnikiem The Doors, co głos i osobowość Morrisona. Manzarek zatem nie tylko czyni z „Other Voices” naprawdę udaną płytę, ale i ratuje „Full Circle”.


Gdyby trzeźwo spojrzeć na całą dyskografię The Doors to można się zgodzić, że obok tak samo eksperymentującego z brzmieniem i aranżacjami „The Soft Parade” album ten należy do mniej udanych, choć z pewnością nie jest płytą złą. Gdyby zespół kontynuował działalność pewnie uznany by został za lekką zniżkę formy, ale i za zapowiedź eksploracji nowych kierunków. Na „The Soft Parade” to właśnie nowe aranże i poszerzenie instrumentarium zaciążyły na dobrych przecież piosenkach, „Full Circle” cierpi zaś właśnie na kompozycyjne niedostatki, podczas gdy nowości, jak flet w pięknie klawiszowym „The Piano Song” czy saksofon w zaskakująco funkowym „Verdilac”, sprawdzają się najlepiej. Reszta, cóż, po prostu nie zapada w pamięć, poza lekko głupiutkim, ale nadal doorsowskim „Get Up And Dance” oraz wyjątkowo irytującym początkiem „The Mosquito”, które przynajmniej rozwija się w naprawdę niezłą instrumentalną stronę.

Wydanie tych dwóch albumów było potrzebne, historia zespołu The Doors, a nie Jima Morrisona z grupą towarzyszącą nie była bez nich kompletna, zwłaszcza, że dzięki nadal wybitnym instrumentalistom muzycznie nie odbiegały od klasycznych płyt z legendarnym wokalistą. Szkoda jednak, że tak ciężko zasłużone wydanie nadal potraktowane zostało po macoszemu i nie chodzi już o brak promocji, smutny zwłaszcza w zestawieniu z potężną machiną promocyjną stojącą za „nowym albumem” Pink Floyd, ale o stronę wizualną. Zbiorcze wydanie na dwóch kompaktach i brak digipaków porównywalnym choćby z gustownymi reedycjami Led Zeppelin jeszcze można przeboleć, ale okropna okładka zamiast do lat siedemdziesiątych cofa nas do wczesnych lat dziewięćdziesiątych i często koszmarnego raczkującego designu rodem z czasów, gdy płyt kompaktowa była przedmiotem luksusowym. [Wojciech Nowacki]