8 lutego 2016

Recenzja Jamie Woon "Making Time"


JAMIE WOON Making Time, [2015] PMR || Prawie pięcioletnia przerwa między debiutanckim a drugim albumem nie powinna była mieć miejsca. Nie w przypadku Jamiego Woona, który już w 2011 roku musiał borykać się z niezasłużonymi trudnościami a jego nowe brzmienie w roku 2015 okazuje się zakrojone na tak małą skalę, że przeciągnięty powrót vel powtórny debiut pozostał niemal niezauważony. Trochę szkoda.

Przyczyną pecha "Mirrorwriting" był również czas. Album ukazał się wiosną 2011 roku, ledwie dwa miesiące po długogrającym debiucie Jamesa Blake'a, jednej z najbardziej przecenianych płyt muzyki alternatywno-rozrywkowej XXI wieku. Ponieważ Blake jako pierwszy płynął na fali (post)dubstepowego r'n'b i rozpętał wokół siebie olbrzymi hype, każdy kto po nim (a zwłaszcza tuż po nim) następował uznawany był za naśladowcę. "Mirrorwriting" było rzecz jasna sukcesem, ale etykieta "drugiego Jamesa Blake'a" przylgnęła do Jamiego Woona w sposób równie irytujący, co niezasłużony. Kompozycyjną i aranżacyjną nudę debiutu Blake'a asekuracyjnie przykrywano frazami o "wysmakowanej produkcji" i "umiejętnej grze z ciszą", ale to "Mirrorwriting" brzmiało chwytliwie, zadziornie i seksownie. Debiut Woona był w oczywisty sposób przebojowy, w porównaniu z produkcyjnym snobizmem Blake'a wręcz banalny. Ale jeśli Blake po latach brzmi jako archeologiczny artefakt sprzed lat, to słuchanie znakomitego "Mirrorwriting" jest nadal po prostu przyjemne.

Cisza ze strony Woona w kolejnych latach to popisowy przykład tego, jak nie powinno się nie zaniedbywać przynajmniej cyfrowej obecności w przeciągającej się przerwie między albumami. Wygaszona strona internetowa, brak postów na Facebooku, błędy, które w dzisiejszej dobie wskazywałyby raczej na to, że Jamie Woon to zamknięta historia, I to skazana na zapomnienie. Jamie jednak powrócił, bez fanfar, teledysków, promocji, jeśli ktoś zachował go w pamięci, to "Making Time" mógł traktować jako jedno z wydarzeń roku 2015 i z ciekawością odkrywać jego nowe brzmienie.


Niemal całkowicie zniknęła elektronika, nie może być już mowy o porównaniach do Blake'a czy o burialowskiej produkcji. Jamie Woon postawił na zespołowe granie, funkowy bas, jazzującą perkusję, żywe aranże, różnorodne instrumentacje i zdecydowanie soulowy wokal. Tym razem bliżej mu do How To Dress Well i Franka Oceana, co jednak okazuje się nawiązaniem o dwa-trzy lata spóźnionym. Jednak na "Making Time" uwodzi przede wszystkim niezwykle organiczne brzmienie, pełne, bogate, ale jednocześnie tak skromne i klarowne, jakby akompaniujący mu zespół grał w kącie waszej sypialni w sobotnie popołudnie. A że każdy by przecież chciał żeby sobotnie popołudnia trwały wiecznie, do płyty wraca się lekko i z nieuświadamianą łatwością.

Produkcyjnemu i instrumentalnemu pietyzmowi nie dorównuje jednak zmysł kompozytorski. Nieprzypadkowo wyróżnia się tu jedynie wybrany na pierwszą zapowiedź płyty utwór (nomen omen) "Sharpness", niezaprzeczalnie zadziorniejszy, z tak potrzebną Woonowi odrobiną napięcia i zaskakująco zbliżający go do "organicznej elektroniki" nieodżałowanych The Whitest Boy Alive. Do plus minus połowy "Making Time" przynajmniej ciekawi (irytuje tylko banalnym refrenem "Celebration"), w drugiej połowie usuwa się w ładną, ale jednak nudę (kwintesencją "Skin"), w której na szczęście jaśnieje drugi wyróżniający się utwór, poszatkowany i rytmiczny "Thunder", w którym Woon zdaje się wcielać niemalże w Urszulę Dudziak. Inne odniesienia, inne warunki, czasy i kategorie, jednak nawet jeśli kolejny album Jamiego Woona ukaże się w okolicach 2020 roku to można być pewnym, że i odmieniając brzmienie pozostanie przynajmniej stylowym. Oby to jednak wystarczyło żeby zatrzymać go w pamięci. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]