24 lutego 2018

Recenzja Franz Ferdinand "Always Ascending"


FRANZ FERDINAND Always Ascending, [2018] Domino || Lubiąc Franz Ferdinand trzeba być niezwykle selektywnym. Począwszy od debiutu aż po "Right Thoughts, Right Words, Right Action" ich płyty wypełnione są oczywistymi i fantastycznymi przebojami, ale z każdym kolejnym przesłuchaniem uświadamiamy sobie, że i reszta ich piosenek tym sztandarowym wcale nie ustępuje. W tym miejscu zaleca już się ostrożność, sugerowałoby to bowiem, że mamy od czynienia z zespołem genialnym. A nie da się przecież ukryć, że znaczenie Franz Ferdinand, zwłaszcza w porównaniu z gorączką debiutu, znacznie dziś spadło. Być może jednak geniusz tkwi w tym, że wydają płyty niespiesznie co parę lat, modyfikując brzmienie na tyle lekko, by nie zatracić swego obłędnie przebojowego warsztatu, ale jednocześnie nie oferując cały czas dokładnie tego samego. Mało który wykonawca z kręgu indie-rocka początku wieku wykazać się może ostrożną bezpretensjonalnością przynoszącą wyzwolenie o rozbuchanych oczekiwań. "Always Ascending" jest ni mniej, ni więcej niż po prostu kolejnym dobrym albumem Franz Ferdinand.


Umieszczenie najdłuższego, tytułowego zresztą, utworu na samym początku okazuje się niegłupim pomysłem. Po pierwsze, mając do czynienia z właściwie dość klasycznym Franz Ferdinand z miejsca oswajamy się z naciskiem położonym bardziej na syntezatory niż na gitary. I okazuje się, że nie ma to żadnego znaczenia, formalnie to ten sam zespół, ten sam zmysł kompozycyjny i ta sama przebojowość. Po drugie jednak, "Always Ascending", jak cała zresztą płyta, jest w gruncie rzeczy bardziej tanecznym niż przebojowym, mamy tutaj znane harmonie wokalne i chwytliwy refren, ale rzecz bliższa jest dziś LCD Soundsystem, wyłania się jakby znikąd płynnym i niedookreślonym początkiem, zgodnie skądinąd ze słowami Always and always and always ascending / The chords seem to pause, but ah... / Never going to resolve. "Lazy Boy" tkwi już w znacznie solidniej nakreślonych ramach, taneczna rytmika może nawet lekko przypominać Hot Chip, ale marszowo-sloganowa progresja i świetne punktowanie gitarą to już klasyczna praca Franz Ferdinand. Jednocześnie jednak zespół wpływa na dance-punkowe terytoria okupowane niegdyś przez The Rapture. Skojarzenie to silnej jeszcze odznacza się na "Feel The Love Go" z niemal house'owym bitem i eskalującym saksofonowym finałem, który niepostrzeżenie staje się emocjonalnym centrum płyty.

Wszystkie piosenki z "Always Ascending" sprawdzają się jako samodzielne przeboje, albumu w całości słucha się gładko i przyjemnie. Jest tu parę zwracających uwagę szczegółów, niedociągnięcia zaś skrzętnie przysłania lekki i autentycznie bezpretensjonalny songwriting. Okazjonalnie wybijają się teksty, We're going to America / Gonna tell them about the NHS"Huck And Jim" pociesznie niweluje niezręcznie przyciężki początek, And the Academy Award / For Good Times goes to... you"The Academy Award" to fraza którą aż chciałoby się wymyślić samemu, choć tą akurat dość leniwą piosnkę lekko psuje niedookreślona produkcja, ni to rock, ni to pop, ni to dansing z niepotrzebnymi pogłosami. Weźmy też sekcję rytmiczną, która nawet w dość banalnym "Finally" spisuje się znakomicie, by w "Lois Lane", stającej w bohaterskie szranki z "Jacqueline" czy "Eleanor...", rozczarować płaską perkusją. Wystarczy jednak choćby takie "Glimpse Of Love", brzmiące niczym syntezatorowo-taneczny mash-up Franz Ferdinand z naspeedowanymi Beach House, by nie mieć do zespołu absolutnie o nic żalu. Choć więc bardziej chyba za całokształt, ale wspomniany Oscar im się należy. 7/10 [Wojciech Nowacki]