18 marca 2019

Recenzja John Grant "Love Is Magic"


JOHN GRANT Love Is Magic, [2018] Bella Union || Single potrafią zmylić. Syndrom ten szczególnie daje się we znaki w przypadku albumów silnie wyczekiwanych, zwłaszcza jeśli obiektywne ku temu powody przykryte są ciepłym kocykiem osobistego afektu. Cat Power wyszła z tej sytuacji obronną ręką od samego początku tonując oczekiwania względem wycofanego "Wanderer". Anna Calvi zaniepokoiła nieco zbyt ładnymi i radiowymi singlami, gdy tymczasem "Hunter" okazał się być wypełniony kompozycjami znakomicie niebanalnymi. Zapowiedzi "Love Is Magic", łącznie z utworem tytułowym, cóż, również lekko zaniepokoiły.

Jasne, "He's Got His Mother's Hips" to niezobowiązująco fajna piosenka, ale zarówno w kategoriach taneczności, jak i humoru, John Grant miał już lżejsze dokonania. "Touch And Go", "Is He Strange" i "Love Is Magic" zbyt mocno jednak zwracały się w stronę soft-rockowych ballad dla dojrzałych, co też zdarzało się Grantowi niejeden raz w przeszłości, lecz zawsze albo z lekką nutą pastiszu, albo z całkiem poważną i niezwykle silną emocjonalnością ujętą w zjawiskowe kompozycje. Single więc, choć ładne, zjawiskowością się nie popisywały. Soft-rockowe również są tylko pod względem melodyki i produkcji, zamiast gitar uświadczymy w nich bowiem ejtisowe syntezatory i zduszony wokalny pogłos. Czy zatem kryzys wieku średniego, który znalazł się w tytule poprzedniego albumu "Grey Tickles, Black Pressure", tutaj dopadła Granta na serio?


Otóż nie, utwory te nie są na szczęście dla płyty "Love Is Magic" reprezentatywne, jeśli coś w nich wskazuje na charakter albumu to jest właśnie owa charakterystyczna surowość elektroniki. Mniej lub bardziej taneczna elektronika dla Granta obczyzną nie jest, "Pale Green Ghosts" było znakomitym albumem nieprzypadkowo spowitym brzmieniami charakterystycznymi dla GusGus, współpraca z Hercules & Love Affair przelała się lekko na "Grey Tickles, Black Pressure" jako jeden z elementów różnorodności tej płyty. Na "Love Is Magic" wydaje się, że największy wpływ miała praca nad "Mr Dynamite", wydanym parę miesięcy wcześniej albumem projektu Creep Show , w którym Grant połączył siły z triem Wrangler, niszowo pływającym po wodach surowego elektro.

Otwierające całość "Metamorphosis" wydaje się wprost kontynuować wątki napoczęte z Creep Show, będąc jednocześnie początkiem płyty dość ciężkiego kalibru. Nieokrzesane, balansujące na granicy nieprzyjemności syntezatorowe brzmienie rozpościera się na przestrzeni niemal sześciu minut, będąc tylko podkładem dla pozornie chaotycznego strumienia świadomości Granta. Singlowe "Love Is Magic", łagodne, piosenkowe, ale i z unoszącym się nad nim delikatnym zapachem antydepresantów nabiera zatem na drugiej pozycji nowego sensu, choć sporo mglistego czasu musi upłynąć zanim dotrzemy do najciekawszej, środkowej części płyty. "Preppy Boy" wreszcie przynosi ożywienie wraz z duchem Hercules & Love Affair przefiltrowanym przez śmiesznostki Granta, "Smug Cunt" oferuje bodajże najsilniejszy na płycie refren, "Diet Gum" zaś paradoksalnie okazuje się być swoistym centrum albumu.

Ten ponad siedmiominutowy i niemal kreskówkowy spoken-word jest totalnie przegadany, ale dzięki typowemu, sarkastycznemu poczuciu humoru Granta sprawdza się doskonale. Jego zmysł obserwacji i krytyki rzeczywistości jest tu też obecny, filtrowany przez głęboko osobiste, queerowe jej postrzeganie, ale jeśli we frenetycznym, pełnym absurdów codzienności "Metamorphosis" przyznaje się do pochłonięcia sobą, to jednak zarówno jego osobowość, jak i zwyczajowy talent kompozytorski wśród tych niewielu, lecz zbyt długich i sennych piosenek jakoś się tym razem wytracają. "Love Is Magic" to silna i zdecydowana płyta, choć zarazem pierwsza na której pojawiają się jakiekolwiek niedociągnięcia. Wbrew więc uniwersalnemu tytułowi niekoniecznie nadaje się do pierwszego kontaktu z jednym z największych pieśniopisarzy naszych czasów. 7/10 [Wojciech Nowacki]