10 grudnia 2011

Recenzja Gorillaz "The Fall"


GORILLAZ The Fall, [2011] Parlophone || Nie macie zielonego pojęcia, jak wielce byłem zdziwiony ukazaniem się tego krążka. Między wydaniem „Demon Days”, a „Plastic Beach” minęło 5 lat, dlatego nie ma nic dziwnego, że z początku niedowierzałem, że Damon Albarn w nieco ponad pół roku przygotował całkiem nowy materiał, nie będący, tak jak we wcześniejszych przypadkach, zbiorem B-side-ów z ostatniej płyty. Pomimo, że Gorillaz ma u mnie dożywotni kredyt zaufania, to przeczucia co do tego albumu miałem nieco dwojakie. Bo czy ktoś, mający na głowie kilka innych projektów muzycznych, a dodatkowo będący w dalszym ciągu w trasie koncertowej promującej poprzedni krążek, może nagrać dobry materiał?

Zacznijmy od początku. „The Fall” to z pewnością najbardziej zaskakująca płyta Gorillaz w całym ich dorobku. Słuchając takich utworów jak „Detroit” czy „The Snake In Dallas” nie mogłem uwierzyć, że to ten sam Albarn, który dekadę temu napędzał każdą radiową stację na świecie i krzycząc „woo-hoo” zarażał świat indie rockiem.

Ale do rzeczy. Kompozycja całego albumu skupiona jest całkowicie na elektronice. Brak tutaj ostrzejszych rockowych klimatów towarzyszących pierwszej płycie. Nie ma już znanych i cenionych raperów, tak jak to było w przypadku „Demon Days” i „Plastic Beach”. Ogółem cała płyta wydaje się być na tle innych bardzo skromna, pozbawiona zbędnych ozdób, które charakteryzowały poprzednie krążki.

Cały materiał został nagrany podczas miesięcznego tournee po USA i wszystkie piosenki opowiadają o trudach życia w trasie koncertowej. Jak to z reguły bywa, w przypadku Gorillaz – na każdej płycie znajdują się utwory mniej lub bardziej strawne. Tak jest i tutaj. Za nic nie mogę polubić np. „Phoner to Arizona”, który nie wiedzieć czemu kojarzy mi się z soundtrackiem z jakiejś dennej gry komputerowej z lat 80-tych.


Utworów podobnie skonstruowanych jest niestety na tej płycie mnóstwo, co sprawia, że momentami po prostu odechciewa nam się jej słuchać. Na szczęście znajdziemy tu również kilka ciekawych piosenek i kawałek naprawdę ambitnej elektroniki. „Revolving Doors” i „ Hillbilly Man”, to dla przykładu bardzo interesujące połączenie gitary akustycznej z syntezatorami. Z kolei „Amarillo”, mimo swej pompatycznej nuty, jest naprawdę pięknym, głębokim utworem i to zarówno w warstwie tekstowej, jak i kompozycyjnej. Również bardzo miło zapamiętałem „Bobby In Phoenix” – przyjemne połączenie dźwięków gitary i soulowego wokalu Bobby’ego Womacka.

Odpowiedzmy sobie tylko na jedno pytanie. Czy akceptujemy to jak zespół zmienia się z płyty na płytę i czy podąża we właściwym kierunku? Do czego zmierzam? Damon Albarn to osoba, która nie chce zamykać się w jednym gatunku muzycznym i stale poszerza swoje horyzonty. Ale kto nie tęskni za tą lekkością, z jaką słuchało się poprzednie wydawnictwa Gorillaz? Właśnie brak tej lekkości czyni ten album najgorszym w dorobku Gorillaz.

Tak naprawdę nie chcę kończyć mojej recenzji tymi słowami. Nadmienię więc, że „The Fall” to mimo wszystko dobra płyta i w żadnym przypadku nie będzie nigdy jakąś czarną kartą w historii tego zespołu. I na pewno znajdzie się wielu jej zwolenników, bo wiadomo – ilu ludzi, tyle różnych gustów i chyba właśnie to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. 6/10 [Gracjan Cuper]