26 lipca 2012

Recenzja Lana Del Rey "Born To Die"


LANA DEL REY Born To Die, [2012] Polydor || Minęło już kilka miesięcy od niechcący kontrowersyjnego debiutu Lany Del Rey. Emocje opadły i okazało się, że Lana zyskała to, co z punktu widzenia twórcy najcenniejsze – oddane grono wiernych fanów, co ciekawe, pochodzących z różnych kręgów i środowisk. Choć Lizzy Grant niemiłosiernie eksploatuje płytę „Born To Die” przy pomocy kolejnych pseudo-wintydżowych teledysków, to "hejterzy" już odpuścili, a miłośnicy nadal są Laną Del Rey zauroczeni.

Bo Lana Del Rey to kreacja. O czym mało kto pamiętał, gdy rozpętała się medialna burza. Przypomnijmy, po pojawieniu się „Video Games” oszalała hipsterka, po „Born To Die” Lanę z wolna zaczął dopadać syndrom Gotye i, jak się teraz wydaje, przesyt spowodował wrogą reakcję. Nagle okazało się, że usta Lany są sztuczne, ojciec jest bogaty, pierwsza płyta nie jest pierwszą, występ w Saturday Night Live jest niemiłosiernie słaby a na Lanę spadł szereg oskarżeń, spośród których najcięższym był ten o nieautentyczność.

Tak, bo jednorodne fryzury The Beatles, czerwieniące się i wszędzie eksponowane usta Anny Calvi, czy brzydkie sweterki tatusiów z Hot Chip to naturalne i przypadkiem uchwycone przejawy geniuszu i artystycznego „ja”. W bycie artystą wpisane jest prawo do kreacji, począwszy od sesji fotograficznej poprzez wysokobudżetowe teledyski, aż po sceniczne alter ego. Tak jak niejaka Stefani Germanotta stworzyła dla siebie Lady Gagę, tak Lizzy Grant wszelkimi dostępnymi środkami stworzyła Lanę Del Rey. I ja nie mam z tym problemu. Dla odmiany zatem skupmy się na muzyce.

„Born To Die” nie tylko dał tytuł płycie którą otwiera, ale był też mym pierwszym utworem Lany. Ładne orkiestracje, ciemny głos Lany i wampiryczny wizerunek a'la Pam z „True Blood” pięknie się składały w emocjonującą całość. Wcześniejsze „Video Games” też uwodzi orkiestracjami, lekko radioheadowym pianinem i „It’s you, it’s you, it’s all for you” śpiewanym głosem Lany. W również znanym jeszcze przed wydaniem albumu „Blue Jeans” pojawia się charakterystyczne dla całej płyty i irytujące raczej „stękanie”. W tym jakby westernowym jednak utworze Lana pokazuje swe możliwości operowania głosem, ciemnym i niskim oraz słodko-dziewczęcym.


Kolejnym singlem był opatrzony długim teledyskiem „National Anthem”, na szczęście nie tak patetyczny jak sugerowałby tytuł, za to żywy i bogato zaaranżowany, prezentujący też ujawniającą się czasem lekko hiphopową stronę Lany. Wreszcie najnowszym singlem z „Born To Day” jest „Summertime Sadness”, moja ulubiona i chyba najlepsza kompozycja na płycie. Dojrzała, lejąca się w zwrotkach jak miód, by porwać w doskonałym refrenie. Piękniejsza i mniej krzykliwa Florence + The Machine.

Hiphopowe frazowanie pojawia się jeszcze w „Off To The Races”, znów ukazującym wielość głosów Lany, oraz w szybszym i bardzo prostym „Diet Mountain Dew”. Singlowy potencjał z pewnością tkwi w przebojowym utworze, nomen omen, „Radio”, w którym mamy majestatyczne zwrotki, dziewczęce refreny oraz zmiany tempa. Krocząca melancholia pojawia się w „Carmen”, filmowo-dansingowa atmosfera w „Million Dollar Man”. I o ile „Dark Paradise” jest rozliczeniem się z trudnym związkiem, o tyle finałowe „This Is What Makes Us Girls” to potencjalny hymn wszystkich niegrzecznych dziewcząt.

Sięgając po „Born To Die” najlepiej zakupić wersję rozszerzoną o trzy dodatkowe utwory, „Without You”, „Lolita” i „Lucky Ones”. Bez nich płyta wydaje się kompletna, nie wnoszą nic nowego, ale nie odstają poziomem od reszty i byłoby ich po prostu szkoda, zwłaszcza że, jak „Lolita”, znane już były wcześniej i oczekiwane na albumie.


Lana Del Rey ukazuje nam się jako dojrzała i świadoma artystka. Choć jest w znacznym stopniu kreacją, to nie jest przypadkowym produktem. Jej talent potwierdza również „zapomniany” album „Lana Del Rey AKA Lizzy Grant”, do piosenek na nim zawartych dotrzeć można choćby na YouTube, a i sama Lana planując jego oficjalną reedycję pokazuje, że bynajmniej nie jest to wstydliwa przeszłość. Jej muzyka jest pierwszoligowa, choć na „Born To Die” drażnić mogą niektóre zabiegi aranżacyjne, jak zbyt dużo jednak orkiestracji, czy wspomniane „stękające” bity, nie wiem czy bardziej hiphopowe czy eurodance’owe.

Płyta tworzy doskonałą całość, nieprawdą jest, że wyróżniają się na niej tylko dwa pierwsze single. Lana uwodzi, a czyni to głównie głosem, niskim i matowym, jak i filuternie dziewczęcym. Po rozkrzyczanej Florence Welsh jest to doprawdy miła odmiana. 7/10 [Wojciech Nowacki]