11 grudnia 2012

Recenzja Daphni "Jiaolong"


DAPHNI Jiaolong, [2012] Jiaolong || Finiszowanie prac nad doktoratem to bardzo specyficzny okres. Z jednej strony sporo pracy, z drugiej zaś obawa, czy później w ogóle jakaś praca będzie. Pojawiają się kolejne plany, część się konkretyzuje, w efekcie zaczyna się zupełnie niespodziewany etap w życiu. Spójrzmy na kanadyjskiego matematyka o nazwisku Dan Snaith. Ojciec jest profesorem matematyki, siostra studentką tej samej dziedziny, Snaith zaś doktoryzował się w Imperial College London dysertacją pod tytułem „Overcovergent Siegel Modular Symbols”.

Niesie zatem nadzieję dla wszystkich muzycznych nerdów (ale i zawiść, skoro jego doktorat objętościowo liczy tyle, ile jeden rozdział mojego), niezbadane są bowiem koleje losu. Najpierw jako Manitoba, następnie jako Caribou, Snaith stał się jedną z najbardziej uznanych postaci współczesnej sceny elektronicznej. I w obrębie samego świata muzyki dokonuje kolejnych zwrotów, po wybitnym albumie „Swim” Caribou, swój najnowszy album sygnuje jako Daphni.

O ile porzucenie nazwy Manitoba wynikało z problemów prawnych, o tyle wyróżnienie części tworzonej przez siebie muzyki nowym szyldem wynika z powodów muzycznych. Snaith wyraźnie podkreśla różnicę, która nie sprowadza się tylko do tego, że Daphni ma być projektem stricte tanecznym. Płyty Caribou tworzone są precyzyjnie według konkretnego zamysłu i cyzelowane w najmniejszych szczegółach. Daphni po prostu powstaje. Nowe kompozycje, przeznaczone początkowo do setów didżejskich Snaitha, zebrane zostały na albumie „Jiaolong”, od razu pojawia się zatem pytanie o jego miejsce w dyskografii Pana Doktora.


Wydaje się bowiem, że nadzieje były całkiem precyzyjne. Każda płyta Caribou była stylistycznie odmienna, ale obojętnie czy mieliśmy do czynienia z krautowym „The Milk of Human Kindness”, czy hippisowskim „Andorra”, pierwiastek taneczny zawsze był tam obecny. Dopiero „Swim” przyniosło pełne zanurzenie w świecie house’u i współczesnej elektroniki, podanych jednak w wyrafinowanym stylu charakterystycznym dla Caribou. Po ogłoszeniu wydania albumu Daphni można zatem było się spodziewać całej płyty parkietowych wymiataczy, pozbawionych eksperymentów i wspomnianego bogactwa.

Faktycznie wyrafinowania na „Jiaolong” nie znajdziemy, gorzej jednak z taneczną przebojowością. Album jest bardzo minimalistyczny, by nie rzec wręcz surowy. Mocny element afrobeat’u zaś potrafi zaś niestety irytować. „Ye Ye” był utworem mogącym zaostrzyć apetyt. Skromny, ale wciągający, okazuje się jednak reprezentatywny dla całości będąc jednym z najlepszych jej elementów. Otwierający płytę „Yes, I Know” zaczyna się od deep-house’u nieco w stylu Gus Gus, szybko jednak pojawiają się sample, dęciaki i robi się niemal funkowo. W "Cos-Ber-Zam Ne Noya" afrobeat już zdecydowanie króluje, klucząc jednak między zaintrygowaniem a irytacją.


Afrykańskie rytmy dominują też w „Pairs”, choć bazując na bardziej tanecznej podstawie, a nawet w skromnych utworach bliskich minimal techno, jak „Light” czy „Jiao”. Pod koniec płyty wkrada się lekki chaos i można już czuć pewne zmęczenie brakiem napięcia i głębi aranżacyjno-prodykcyjnej. „Jiaolong” brzmi bowiem bardzo płasko, nawet w „Ahora”, utworze najbliższym dokonaniom Caribou, za schowaną popową melodią i krautowym posmakiem.

Przyznać zatem należy, że Daphni, mimo kunsztu Snaitha, trochę rozczarowuje. Nie jest to zbiór tanecznych killerów, nie jest to też „Swim” do drugiej potęgi. Faktycznie sprawia wrażenie szkiców przeznaczonych do klubowych setów i to w charakterze przerwy między mocniejszymi utworami. Również jako muzyka tła sprawdza się średnio, do uważnego zaś słuchania nie ma czym przyciągnąć. Następne Caribou z pewnością znów zaskoczy zmianą kierunku, można zatem mieć tylko nadzieję, że taneczna strona Snaitha wykorzysta szyld Daphni do koniecznej ewolucji. 5/10 [Wojciech Nowacki]