3 grudnia 2012

Recenzja Cat Power "Sun"


CAT POWER Sun, [2012] Matador || Niczym w biblijnej przypowieści wędrujemy razem z Chan Marshall przez pustynię, walcząc ze smutkiem, własnymi słabościami, nadmiernym współczuciem wobec świata. Zapisem tej wędrówki, z której wychodzimy poturbowani i silniejsi zarazem, jest „Sun” – płyta roku 2012.

Marshall to nie pompatyczna diva w stylu Florence Welsh, lecz w prostej linii spadkobierczyni Joan Baez, pieśniarki, nie wokalistki, popisującej się nie głosem, lecz tym co ma do powiedzenia. Szkoda, że takich osobowości jest coraz mniej. W ostatnich latach do tej kategorii zaliczyć można jeszcze chyba tylko Fionę Apple oraz Feist. I wspomnieć jeszcze można o coraz bardziej niezdecydowanej Natashy Khan, która nie nie wie czy pchnąć Bat For Lashes w stronę wokaliz przy fortepianie, czy może jednak natchnionej poetki.

Podobnie jak w zeszłym roku Florence bardzo chciała nagrać „Metals”, lecz ubiegła ją w tym Leslie Feist, tak zapewne dziś Natasha przygryza z żalu wargi, że „Sun” nie jest jej. Nie, należy do Cat Power, absolutnie szczerej i dalekiej od jakiegokolwiek wystudiowania. „Sun” to dzieło skończone i kompleksowe. Proporcje między folk-rockiem a subtelną elektroniką są idealne, zabawy kolejnymi warstwami wokali zagęszczają atmosferę, otulając nas z każdej strony. Jest to płyta wielka, będąc bowiem okrutnie przebojową i chwytliwą, jest jednocześnie bezlitośnie gorzka.


Tytułowe Słońce nie jest bowiem ciepłym i radosnym słoneczkiem. To symbol pojawiający się na niebie, lecz dopiero wtedy, gdy jesteśmy już zmęczeni czekaniem na niego („Sun”). Czekanie wyczerpuje i prowadzi na skraj upadku, szczególnie jeśli środkiem do osiągnięcia chwilowej ulgi ma być butelka wina („3, 6, 9”). Prawdziwe życie jest zwyczajne, czasem żyć po prostu się nie chce („Real Life”), nie ma jednak nic bardziej ludzkiego i powszechnego jak małe codzienne załamania nas wszystkich („Human Being”). Ostatecznie okazuje się, że tańczyć można nawet na ruinach („Ruin”) a wszystko co mamy to czas i tylko od nas zależy co z nim zrobimy („Nothing But Time”).

Ta gorzka odyseja, historia każdego z nas, podana jest w niesamowicie uwodzącej formie. Już przebojowy i niepokojący „Cherokee” definiuje muzyczny charakter płyty. „Ruin” to chyba najlepszy singiel tego roku, katastroficzna piosenka zmusza do tańca i wykrzykiwania bitchin’! complaining! razem z Chan. Utwór tytułowy jest plemienno-hipnotyczny, beztroską rytmiką kusi „Manhattan”, z drugiej zaś strony mamy elektro-blues w „3, 6, 9” i niemal autostradowy hard-rock w „Silent Machine”.

Muzyczną i emocjonalną kulminacją płyty jest rzecz jasna „Nothing But Time”. 11-minutowa afirmacja życia, pogodzenia z sobą i z czasem, w którą w 5 minucie niczym z zaświatów wkracza sam Iggy Pop, jest jednym z najważniejszym momentów w muzyce tego roku. Ten hipnotyzujący, kojący psalm mógłby trwać w nieskończoność. Podobnie w nieskończoność chce się przechodzić z Cat Power całą jej cierniową drogę ku niezależności i absolutnie zwyczajnemu, zdesakralizowanemu człowieczeństwu. „Sun” zmienia i oczyszcza słuchaczy wraz ze słuchaniem. Afirmacja życia, humanistyczna niemal pochwała człowieczeństwa, to najwięcej ile można w muzyce osiągnąć. 10/10 [Wojciech Nowacki]