28 marca 2016

Recenzja Black Star Riders "The Killer Instinct"


BLACK STAR RIDERS The Killer Instinct, [2015] || Niezwykle ucieszyła mnie informacja, że Black Star Riders nie będą nagrywać jako Thin Lizzy. I wcale nie ich muzyka jest tu problemem, ta nie odbiega bowiem diametralnie od poziomu dokonań klasyków hard rocka. Obie płyty nagrane przez Scotta Gorhama z Black Star Riders stanowią bezpośrednią i wręcz łopatologiczną kontynuację jego wspólnych dokonań z Philem Lynottem. Jednak Lynotta już nie ma wśród żywych a nie znajdziecie chyba nikogo kto skłonny jest stawiać muzyczne zdolności Gorhama ponad talent legendarnego Irlandczyka. Skoro nie ma już wśród nas ikony zespołu i jego głównej siły napędowej to nie powinno również być Thin Lizzy. Ten zespół jest równie martwy co spoczywające w grobie kości Phila. A do zwłok należy podchodzić z namaszczeniem i szacunkiem.

Muzycy Black Star Riders zrozumieli to w odpowiednim czasie i materiał "All Hell Break Loose", planowany początkowo jako pierwsza po latach płyta legendy, został opublikowany pod zupełnie nowym szyldem. Dzięki temu zespół stał się wiarygodny. Kurczowe trzymanie się dawnej marki byłoby ewidentnym pójściem na skróty i niezależnie od jakości nagrywanej muzyki, Black Star Riders nie uciekliby od ciągłych porównań do "Jailbreak", "Black Rose" czy "Chinatown". Jestem przekonany, że w zdecydowanej większości przypadków oceny te nie byłyby dla Black Star Riders przychylne. Tak samo zresztą postrzegano by reaktywowany Led Zeppelin, gdyby jedynym oryginalnym członkiem zespołu pozostał Jimmy Page. Podejmując trudną i marketingowo ryzykowną decyzję udowodnili jednak, że można iść do przodu pozostając wiernym własnym korzeniom.


Black Star Riders czerpie garściami z przeszłości, upodabniając się do Thin Lizzy w każdym możliwym elemencie, od gitary po wokal Ricky'ego Warwicka, który robi dosłownie wszystko aby tylko nie odcisnąć własnego piętna na twórczości zespołu. Co zaskakujące, bezpretensjonalne hard rockowe utwory składające się na "The Killer Instinct" w żadnym stopniu nie sprawiają wrażenia powtórki z rozrywki. Lub inaczej, oczywiście są one powtórką z rozrywki, tyle że każdy fan Thin Lizzy i tak zupełnie fakt ten zignoruje. Rynek muzyczny pierwszego dwudziestolecia naszego wieku przeszedł tak radykalne przetasowania stylistyczne, że powrót do trendów końca lat 70. odczytywać możemy jako powiew świeżości. Z tego też względu sukces Black Star Riders, co prawda umiarkowany, nie jest dla mnie zaskoczeniem. Tym bardziej, że w muzyce zespołu odnaleźć można wszystkie te elementy, za które kocha się hard rock: energię, rozrywkę i radość.

Tylko siły wyrazu jakby w muzyce Black Star Riders mniej. Utwory pokroju "Bullet Blues",  "Sex, Guns & Gasoline" czy "The Killer Instinct" są podręcznikowymi, ale niewyrachowanymi przykładami rockowej stylistyki. Poszczególne nagrania mają wszystko co potrzeba, aby płyta sprawdzała się doskonale niezależnie od tego, czy akurat pijecie piwo piekąc kiełbasy na grillu czy jedziecie na doroczny zjazd miłośników małego fiata. Być może nie jest to album, którego przesłuchamy w zadumie od pierwszej do ostatniej minuty, jednak nie tego od Black Star Riders się wymaga. Przy "The Killer Instinct" można się doskonale bawić mając świadomość, że dokonania Irlandczyków muzyki nie zrewolucjonizują. I nie ma w tym nic złego, takie płyty też są potrzebne. Nie każdy musi zapisywać się złotymi zgłoskami w encyklopediach rocka. Z tego względu nie zwracam uwagi na fakt, że teksty piosenek są mało osobiste, czasami głupie, konwencja jest dość schematyczna a produkcja tak wygładzona, że aż zęby zgrzytają. Braki te nie rażą, choć płyta mogłaby dzięki kilku zmianom zyskać.

Czy będę czekał na kolejną po "The Killer Instinct" płytę Black Star Riders? Raczej nie, zbyt wiele innych ciekawych rzeczy dzieje się w muzyce. Nie oznacza to jednak, że jej nie kupię gdy już się ukaże. Z muzyką Black Star Riders jest bowiem jak z wizytą dawno niewidzianego przyjaciela, niekoniecznie mamy dla niego na co dzień czas, ale gdy już wpadnie przyjemnie jest wspólnie przegadać godzinkę czy dwie. Byleby zbyt długo głowy nie zawracał. 5/10 [Jakub Kozłowski]