14 marca 2016

Recenzja Tindersticks "The Waiting Room"


TINDERSTICKS The Waiting Room, [2016] City Slang || Strona wizualna w bardzo rzadkich przypadkach niezbędna jest do pełnego zrozumienia albumu. Być może gdzieś w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych na moment stanęliśmy przed ówcześnie futurystyczną wizją audiowizualnych albumów wydawanych na płytach DVD, która to wizja skończyła jako okazjonalnie wydania deluxe z dodatkowym dyskiem do jednokrotnego odtworzenia. Zwłaszcza w czasach YouTube'a. "The Waiting Room Film Project" to idea wtórna wobec nowego albumu Tindersticks, piosenki powstały najpierw, pomysł zilustrowania ich filmami pojawił się później. Jeśli jednak płycie Tindersticks ewidentnie czegoś brakuje, to być może właśnie owego filmowego dopełnienia, które celowo postanowiłem zignorować?

Zastanawiające jest to o tyle, że ich muzyka nigdy takiego dopełnienia nie potrzebowała. Filmowe i ilustracyjne ciągoty Tindersticks realizowane w postaci licznych ścieżek dźwiękowych to jedno, ale przepływ inspiracji w drugą stronę wydaje się zbyteczny. Nawet instrumentalny soundtrack "Ypres" okazuje dźwiękowo tak plastyczny, że nie musimy widzieć, ani nawet wiedzieć, co dokładnie ilustruje, by skonfrontować naszą wyobraźnię z czytelnymi obrazami. Regularne płyty Tindersticks, od debiutanckich przez szczytowe "Can Our Love..." i "Waiting For The Moon" aż po ostatnie "Falling Down A Mountain" i "The Something Rain", nigdy nie wymagały niczego więcej niż baryton Stuarta A. Staplesa i genialne aranżacje, by dorobić się "kinematograficznego" charakteru.

Akcentem filmowym, a przy okazji polskim, jest już "Follow Me", otwierająca "The Waiting Room" interpretacja motywu Bronisława Kapera z "Buntu na Bounty". Ciepłe, bogate brzmienie Tinderticks koi nas zatem już od samego początku, ale wybór krótkiego utworu instrumentalnego na sam początek płyty zastanawia. Oficjalnym uzasadnieniem Staplesa jest potrzeba przygotowania słuchacza przed pojawieniem się jego wokalu w "Second Chance Man", piosenkę, w którą delikatnie i niespiesznie wplatają się dęciaki, ale głos wokalisty zostaje dziwnie i drażniąco modulowany. Przesadnie rozedrgany pozostaje w "Were We Once Lovers?", rozpędzającej się kompozycji wyróżniającej się lekko funkującą, lekko ejtisowo soft-rockową linią basu.


Singlowa "Hey Lucinda" to bardziej musicalowy dialog między Staplesem a Lhasą De Sela, zmarłą w 2010 r. wokalistką, której wokal pojawił się już w "Sometimes It Hurts" na "Waiting For The Moon", niż klasyczna piosenka. Urokliwa melodia jest tylko delikatnie zarysowana, najbardziej efektowne są tu rozliczne ozdobniki i cząstki, takie jak dzwonki, flet, akordeon, dęciaki, które składają się na te pięć minut. Ale prawdziwe wrażenie robi poprzedzające Lucindę kroczące, przyczajone "Help Yourself" z fenomenalnie zaaranżowaną sekcją dętą, jazzowym posmakiem, świetna pracą perkusji, ale przede wszystkim jedna z niewielu na "The Waiting Room" kompozycji z prawdziwym napięciem i nieodpartą tajemnicą.

Napięcia nie dostarczają bowiem ani kolejne instrumentalne przerywniki, bardziej ilustracyjne popisy klawiszowca Davida Boultera niż pełnoprawne kompozycje, ani takie piosenki jak spoken-wordowe "How He Entered" (dalekie do narracyjnej maestrii i suspensu "Chocolate" na "The Something Rain"), modlitewny utwór tytułowy, czy finalny walczyk "Like Only Lovers Can". Nie dość, ze nie wnoszą nic ekscytującego, to wyczerpują niemal całą zawartość albumu. Niemal, bo przedostatnim indeksem na "The Waiting Room" jest "We Are Dreamers!", czyli takie Tindersticks, które pokazuje, że jest prawdziwie fascynującą grupą a nie zespołem ukontentowanych panów w średnim wieku. To tutaj rozkwita duszna filmowa atmosfera, tutaj też dopiero wyraźniej zaznacza się gitara elektryczna punktowana elektrycznym pianinem. Mantryczne niczym Low, powściągliwie rozpaczliwe, z niepokojąca obecnością Jehnny Beth z Savages, gęstnieje i zatrzymuje się gdzieś pomiędzy PJ Harvey a Arab Strap.


Zanim zdecydowałem, że jak zwykle przecież dobry nowy album Tindersticks nie dorównuje poprzednim "The Something Rain" i "Falling Down A Mountain", a nic poza rozpędem i rutyną nie usprawiedliwia aż tak wysokich ocen tej płyty, zdążyłem po raz pierwszy zobaczyć grupę na żywo. Pozbawione bogatych aranżacji, smyczków, dęciaków utwory z "The Waiting Room" okazują są naprawdę zbyt bezpieczne, zbyt letargiczne, by wycisnąć z oczu słuchaczy tyle łez, co ich najsilniejsze kompozycje. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]