JELLY BELLY This Ain't No EP, [2015] Starcastic / Deadred || Detroit, stan Michigan. Miasto potocznie, choć niezgodnie z prawdą, uważane dziś za wymarłe, w latach dziewięćdziesiątych jedynie siłą rozpędu przeżywało ostatni okres przemysłowej prosperity czystego korporacyjnego kapitalizmu. Próby rewitalizacji centrum ledwie już kamuflowały rozpadanie się przedmieść, narastanie napięć społecznych i degradację infrastruktury komunikacyjnej. Jeden z symboli miasta, stacja kolejowa Michigan Central Station, upadł już pod koniec lat osiemdziesiątych. Wreszcie wielki kryzys powalił Detroit na kolana, populacja miasta oficjalnie ogłoszonego bankrutem spadła o jedną czwartą a dziś w upadłym Motown stara się inwestować przynajmniej w działalność kulturalną.
Koszyce, Republika Słowacka. Leżące na odwiecznej transportowej osi Wschód - Zachód zapomniane miasto, drugie największe w kraju, który kojarzyć może się ze wszystkim, lecz nie z miastami. Gdy gargantuiczny kapitalizm w Stanach Zjednoczonych powoli chylił ku upadkowi, w miastach i miasteczkach byłych demoludów znalazł grunt pod nieokiełznaną i entuzjastycznie raczkującą ekspansję. Półdzikie targowiska, uliczny handel, rozgrzebane blokowiska z wielkiej płyty, które jako kolosalne Ťahanovce powstawać zaczęły jeszcze w latach osiemdziesiątych, by w kolejnej dekadzie usilnie pudrować się jako miejsce godne nowoczesnego życia. A jednak miasto środkowoeuropejskich i bliskich nam paradoksów w 2013 roku stało się Europejską Stolicą Kultury.
Miasta w XXI wieku niezależnie od swoich losów przestają być punktami przemysłowo-usługowymi i węzłami komunikacyjnymi w których przypadkiem tylko pomieszkują istoty ludzkie. Dla koszyczan z Jelly Belly miasta są obsesją porównywalną z hokejem i latami dziewięćdziesiątymi. W efekcie na epce inspirowanej symbolami Detroit brzmią tak, jakby Rage Against The Machine zamiast lewicowe bojówki wspierało ruchy miejskie.
I nadal trudno mi myśleć o Jelly Belly inaczej niż o zespole instrumentalnym. Mruczący, niemal podprogowy wokal zawsze był obecny w ich kompozycjach i prawdą jest, że na "This Ain't No" wydaje się znacznie bardziej wyeksponowany. Jednak ciągle wydaje się być jednym z elementów budowanej przez Jelly Belly ściany dźwięku. Ściany, która tak jednolita na "Deaf Till 30", tutaj pokrywa się łatwiej wyróżnialnymi kształtami. Weźmy pierwsze w kolejności i najdłuższe tutaj "Michigan Central Station", które zaskakująco okazuje się stosunkowo prostą kompozycją. Owszem, nadal rozbrzmiewa tu tak typowa dla Jelly Belly zrytmizowana przestrzeń, słyszymy warstwy gitarowych efektów, ale charakterystyczny shoegaze'owy klangor tym razem zepchnięty zostaje raczej do roli tła niż podstawy brzmienia. Wraz z wejściem gitary basowej utwór nabiera siły ciosu pięścią w nos w zwolnionym tempie a Jelly Belly zdają się odkrywać gitarowy ekwiwalent trip-hopu.
I nadal trudno mi myśleć o Jelly Belly inaczej niż o zespole instrumentalnym. Mruczący, niemal podprogowy wokal zawsze był obecny w ich kompozycjach i prawdą jest, że na "This Ain't No" wydaje się znacznie bardziej wyeksponowany. Jednak ciągle wydaje się być jednym z elementów budowanej przez Jelly Belly ściany dźwięku. Ściany, która tak jednolita na "Deaf Till 30", tutaj pokrywa się łatwiej wyróżnialnymi kształtami. Weźmy pierwsze w kolejności i najdłuższe tutaj "Michigan Central Station", które zaskakująco okazuje się stosunkowo prostą kompozycją. Owszem, nadal rozbrzmiewa tu tak typowa dla Jelly Belly zrytmizowana przestrzeń, słyszymy warstwy gitarowych efektów, ale charakterystyczny shoegaze'owy klangor tym razem zepchnięty zostaje raczej do roli tła niż podstawy brzmienia. Wraz z wejściem gitary basowej utwór nabiera siły ciosu pięścią w nos w zwolnionym tempie a Jelly Belly zdają się odkrywać gitarowy ekwiwalent trip-hopu.
Gitara basowa ma na "This Ain't No" ogromne znaczenie. Również w "T" gwałtowne wejście potężnego motywu basu kieruje nas niemal ku wspomnianym wyżej RATM czy nawet Beastie Boys, ale bynajmniej nie oznacza to, że za moment wybrzmią proto-numetalowe riffy. Zamiast tego linię basu oplata indie gitarowa koronka, która zaczyna nieśmiało jeszcze zerkać zaczyna w bardziej tradycyjne rockowe rejony. Motoryczne "sqwo?" jest centralnym punktem płyty nie tylko formalnie, hipnotyczny, zapętlony noise to najbardziej wydajny środek wyrazu Jelly Belly, ale dwa ostanie utwory pokazuję do czego zespół dobrnął na swej trzeciej płycie.
Powolny, nomen omen, "Blues" krystalizuje się właśnie w coś na kształt shoegaze'owego bluesa, "New Border" zaś to wydestylowane pogranicze między piosenką formą a post-rockowym. W dalszym ciągu jednak Jelly Belly dalecy są od imitatorstwa, ba, nawiązania do lat dziewięćdziesiątych pojawiły się u nich wcześniej niż moda na tą dekadę. Wpływy najróżniejszych stylistyk gitarowej alternatywy mieszają się u nich w tak zręczną dźwiękowa magmę, że żadna z owych stylistyk nie dominuje a zespół utrzymuje unikalną i ponadczasową tożsamość. Której kluczowym elementem, poza fenomenalnymi koncertami, jest również programowy brak albumów. Epka mieści się na jednej stronie dwunastocalowego winyla, pełna dowolności gra z symbolami trwa zatem w najlepsze i mało co pozostaje u Jelly Belly oczywiste. 8/10 [Wojciech Nowacki]
Powolny, nomen omen, "Blues" krystalizuje się właśnie w coś na kształt shoegaze'owego bluesa, "New Border" zaś to wydestylowane pogranicze między piosenką formą a post-rockowym. W dalszym ciągu jednak Jelly Belly dalecy są od imitatorstwa, ba, nawiązania do lat dziewięćdziesiątych pojawiły się u nich wcześniej niż moda na tą dekadę. Wpływy najróżniejszych stylistyk gitarowej alternatywy mieszają się u nich w tak zręczną dźwiękowa magmę, że żadna z owych stylistyk nie dominuje a zespół utrzymuje unikalną i ponadczasową tożsamość. Której kluczowym elementem, poza fenomenalnymi koncertami, jest również programowy brak albumów. Epka mieści się na jednej stronie dwunastocalowego winyla, pełna dowolności gra z symbolami trwa zatem w najlepsze i mało co pozostaje u Jelly Belly oczywiste. 8/10 [Wojciech Nowacki]