BJÖRK Vulnicura Strings, [2015] One Little Indian || Gdyby Islandia eksploatowała swoje surowce naturalne tak intensywnie, jak Björk swoje własne albumy, to kraj ten stałby się unoszącym się na powierzchni oceanu wypalonym kawałkiem żużlu. Być może obraz ten przemawiałby do jej publicznie udręczonej duszy, ale ciąg wydawnictw towarzyszących jej regularnym płytom stał się już niespecjalnie atrakcyjną rutyną. Od czasów "Volty" każdy album kontrowany jest albo płytą koncertową, albo płyta z remiksami, albo wszystkim na raz. Nie posądzam Björk o dyskontowanie sukcesu finansowego, na to jest artystką jednak zbyt niszową. Ale baza fanów jest na tyle wierna i oddana, że chętnie przyjmie wszystko, więc idea upominku dla fanów to ta wersja bardziej optymistyczna. Bardzo możliwe jednak, że dla Björk jest to maniakalne podkreślanie "ważności" aktualnego albumu, co już trąci masowaniem ego i lekkim fałszem.
"Vulnicura" była niezaprzeczalnie emocjonalnie trudną płytą, Björk zdarzyło się i uronić łzę podczas wywiadu, i wyrazić obawę, czy będzie w stanie odtwarzać ten materiał na żywo, ba, emocjonalne wyzwanie stało się oficjalnym i jednym z najgłupszych w historii powodów dlaczego album ten początkowo nie znalazł się na Spotify. Powrót do tej płyty i odtworzenie jej w jeszcze surowszej wersji wydaje się zatem z tego punktu widzenia zbytecznym grzebaniem w ranie. Albo więc Matthew Barney wywietrzał już Björk z głowy, albo "Vulnicura Strings" odsłania muzycznie zupełnie nową jakość.
Nie jest to album akustyczny, w typowym bowiem rozumieniu tego pojęcia kryje się przearanżowanie wyjściowego materiału na akustyczne instrumentarium. "Vulnicura Strings" natomiast po prostu usuwa jego część. Muzycznie "Vulnicura" miała dwie części umowne składowe, jednakowo niestety stłumione wokalem: elektronikę za którą odpowiadał Arca i The Haxan Cloak oraz smyczki zaaranżowane przez samą Björk. O ile te drugie stanowiły przyjemne nawiązanie do czasów "Homogenic" to jednak elektronika była elementem znacznie bardziej intrygującym oraz tym, co przyciągnęło do tego albumu w pierwszej kolejności.
"Vulnicura Strings" odsłania nie tyle emocjonalny rdzeń, co niewątpliwe słabości oryginalnego materiału, na "Vulnicurze" efektownie i nabożnie skrywanych. Płyta naprawdę w przeważającej swej części brzmi jak "Vulnicura" pozbawiona większości ścieżek. W efekcie "Mouth Mantra" jawi się jako chaos bez synchronizacji między muzyką a natrętnym sylabizowaniem Björk. "Black Lake", teoretyczne opus magnus, ciążyło już w wersji pierwotnej, tutaj jawi się jako pozbawiony pomysłu i narracji monodram, muzycznie prowadzący donikąd i będący jakąś zwichrowaną wariacją na temat cierpiętniczej poezji śpiewanej. Potwierdza się natomiast, że najlepsze kompozycje ("Lionsong" i "Atom Dance") to te, które najbardziej zbliżają się do piosenkowych form a w wokalu Björk pojawia się choćby zarys melodii, zamiast rutyniarskiego i męczącego już frazowania.
"Stonemilker" prezentuje się po prostu ładnie, ot, smyczkowy standard. "Notget" jako jedyne przynosi tutaj porządną dawkę napięcia, "Quicksand" zaś to jedyna kompozycja, która została zauważalnie przearanżowana i instrumenty smyczkowe zastąpiły elektronikę. I jeśli o "Vulnicurze" pisałem, że jej najsłabszym elementem jest sam wokal Björk, to tutaj potwierdza to całkowicie instrumentalne, niemal siedmiominutowe i bliskie klasycznej awangardzie "Family", po którym następuje ukryta, również instrumentalna, druga wersja "Black Lake", która jednak nie po raz pierwszy służy raczej prezentacji dziwnego instrumentu (viola organista) niż odkrywaniu prawdziwie nowych dźwięków (podobnie jak pipa na "Volcie" czy transformator Tesli na "Biophilii").
Jeśli już koniecznie "Vulnicura" doczekać się musiała remake'u, to Björk miała przed sobą kilka możliwości. Wyeksponowanie elektroniki kosztem smyczków, smyczki zaaranżowane instrumentalnie, nie wspominając o oczywistych remiksach. Kombinacja instrumenty smyczkowe plus głos Björk z tym materiałem i na tym etapie jej kariery nie przynosi niczego, co usprawiedliwiałoby taki powrót do tak specyficznego albumu. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]
"Vulnicura" była niezaprzeczalnie emocjonalnie trudną płytą, Björk zdarzyło się i uronić łzę podczas wywiadu, i wyrazić obawę, czy będzie w stanie odtwarzać ten materiał na żywo, ba, emocjonalne wyzwanie stało się oficjalnym i jednym z najgłupszych w historii powodów dlaczego album ten początkowo nie znalazł się na Spotify. Powrót do tej płyty i odtworzenie jej w jeszcze surowszej wersji wydaje się zatem z tego punktu widzenia zbytecznym grzebaniem w ranie. Albo więc Matthew Barney wywietrzał już Björk z głowy, albo "Vulnicura Strings" odsłania muzycznie zupełnie nową jakość.
Nie jest to album akustyczny, w typowym bowiem rozumieniu tego pojęcia kryje się przearanżowanie wyjściowego materiału na akustyczne instrumentarium. "Vulnicura Strings" natomiast po prostu usuwa jego część. Muzycznie "Vulnicura" miała dwie części umowne składowe, jednakowo niestety stłumione wokalem: elektronikę za którą odpowiadał Arca i The Haxan Cloak oraz smyczki zaaranżowane przez samą Björk. O ile te drugie stanowiły przyjemne nawiązanie do czasów "Homogenic" to jednak elektronika była elementem znacznie bardziej intrygującym oraz tym, co przyciągnęło do tego albumu w pierwszej kolejności.
"Vulnicura Strings" odsłania nie tyle emocjonalny rdzeń, co niewątpliwe słabości oryginalnego materiału, na "Vulnicurze" efektownie i nabożnie skrywanych. Płyta naprawdę w przeważającej swej części brzmi jak "Vulnicura" pozbawiona większości ścieżek. W efekcie "Mouth Mantra" jawi się jako chaos bez synchronizacji między muzyką a natrętnym sylabizowaniem Björk. "Black Lake", teoretyczne opus magnus, ciążyło już w wersji pierwotnej, tutaj jawi się jako pozbawiony pomysłu i narracji monodram, muzycznie prowadzący donikąd i będący jakąś zwichrowaną wariacją na temat cierpiętniczej poezji śpiewanej. Potwierdza się natomiast, że najlepsze kompozycje ("Lionsong" i "Atom Dance") to te, które najbardziej zbliżają się do piosenkowych form a w wokalu Björk pojawia się choćby zarys melodii, zamiast rutyniarskiego i męczącego już frazowania.
"Stonemilker" prezentuje się po prostu ładnie, ot, smyczkowy standard. "Notget" jako jedyne przynosi tutaj porządną dawkę napięcia, "Quicksand" zaś to jedyna kompozycja, która została zauważalnie przearanżowana i instrumenty smyczkowe zastąpiły elektronikę. I jeśli o "Vulnicurze" pisałem, że jej najsłabszym elementem jest sam wokal Björk, to tutaj potwierdza to całkowicie instrumentalne, niemal siedmiominutowe i bliskie klasycznej awangardzie "Family", po którym następuje ukryta, również instrumentalna, druga wersja "Black Lake", która jednak nie po raz pierwszy służy raczej prezentacji dziwnego instrumentu (viola organista) niż odkrywaniu prawdziwie nowych dźwięków (podobnie jak pipa na "Volcie" czy transformator Tesli na "Biophilii").
Jeśli już koniecznie "Vulnicura" doczekać się musiała remake'u, to Björk miała przed sobą kilka możliwości. Wyeksponowanie elektroniki kosztem smyczków, smyczki zaaranżowane instrumentalnie, nie wspominając o oczywistych remiksach. Kombinacja instrumenty smyczkowe plus głos Björk z tym materiałem i na tym etapie jej kariery nie przynosi niczego, co usprawiedliwiałoby taki powrót do tak specyficznego albumu. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]