19 października 2012

Recenzja Orbital "Wonky"


ORBITAL Wonky, [2012] ACP || Jest to jeden z sympatyczniejszych muzycznych powrotów tego roku. Bracia Hartnoll nie mieli może u nas takiego statusu jak The Chemical Brothers, Fatboy Slim czy inne tuzy elektroniki drugiej połowy lat 90-tych, są jednak niewątpliwymi klasykami. Status legendy potrafi jednak znudzić. Czy zatem istnieją jakieś przesłanki, dlaczego nie mieliby nagrywać dalej? Powrót po 8 latach od ostatniej płyty rodzi bowiem pytanie o jego powód: odcinanie kuponów od dawnych dokonań czy chęć odświeżenia brzmienia?

„Wonky” rozpoczyna się właśnie niezmiernie klasycznie. „One Big Moment” cofa nas w czasie o ponad dekadę, do lat 90-tych i czasów wesołego, elektronicznego tzw. big beatu. „Straight Sun”, przywodzi na myśl te samy czasy, ale z pola bliższego ówczesnemu Orbital. Mamy tu zatem house’owe elementy z lekką new-age’ową otoczką w stylu Jarre’a czy Oldfielda, co bynajmniej nie jest wadą. W elektronicznym pulsie „Never” znaleźć z kolei można echa Kraftwerk, utwór ten jednak szybko przeradza się w beztrosko taneczny.

Dopiero singlowy „New France” brzmi nieco współcześniej. Dzięki gitarowo-syntezatorowej przestrzeni oraz, co tu dużo ukrywać, wokalnemu udziałowi Zoli Jesus, kojarzy się dość mocno z ostatnimi dokonaniami M83. Środek płyty natomiast przepływa. Ani specjalnie efektownie, ani porywająco, ale jednak przyjemnie. Co jednak szybko uderza, to brak wyrazistych melodii, co wydaje się dotyczyć niestety całej płyty.


Dość powszechnie zwraca się uwagę na dubstepy w „Belzedub”. I właściwie fajnie, dlaczego nie. Orbital jednak stać na przetłumaczenie współczesnej dubstepowej stylistyki na swój własny klasyczny język, tutaj jednak otrzymujemy niewiele więcej niż próbę jej podrobienia. „Wonky” natomiast to utwór, którego początkowo najlepszym elementem wydaje się teledysk. Koty, dużo kotów, sukces w Internecie gwarantowany. Dzięki wokalowi niejakiej Lady Leshurr irytuje, szybko jednak nie można się od niego uwolnić, a neurotyczna atmosfera naprawdę robi wrażenie. Nowe, nerwowe pierwiastki w połączeniu ze starym, mocnym Orbital są też w finałowym, nomen omen, „Where Is It Going?”.

Właśnie, dokąd? „Wonky” nie jest albumem ani złym, ani wybitnym, po prostu średnim, ale w pozytywnym sensie. Słucha się go dobrze, całość brzmi swojsko i w urokliwy sposób niemodnie. Wspomniany już brak ciekawszych melodii to jedno, podstawowym zarzutem jest natomiast lekkie rozedrganie stylistyczne tej płyty, brak jej uwodzącej, spójnej atmosfery znanej choćby z klasycznego już „The Middle of Nowhere”.

Orbital powróciło i ciężko im odmówić do tego powrotu prawa. Spragnionych jeszcze większej dawki nostalgii odsyłam zaś do specjalnego wydania „Wonky”, wzbogaconego o dysk „Live in Australia”. Niemal godzinny zapis koncertu, a ledwie 5 utworów i każde równie klasyczne. Szkoda jednak, że nie jest to płyta DVD. Paradoksalnie bowiem, koncerty muzyki elektronicznej dzięki wizualizacjom są często bardziej efektowne wizualnie niż koncerty rockowe. Miłośników elektroniki na szczęście nie trzeba przekonywać, że muzyka ta to coś więcej niż statyczni panowie z laptopami. 5/10 [Wojciech Nowacki]