FOALS Holy Fire, [2013] Transgressive || Jak to się stało? Kiedy Foals z jednego z wielu średnio rozpoznawalnych indie-rockowych zespołów z fajnym debiutem stali się grupą z najbardziej wyczekiwaną płytą ostatnich miesięcy? Jasne, po drodze było „Total Life Forever”, które niemal otarło się o Mercury Prize, była mroźna „Spanish Sahara”, niezbyt zresztą reprezentatywna dla Foals kompozycja.
Zamiast ulec zapomnieniu w rockowo-alternatywnej masie podgrzali atmosferę wokół siebie wydając dwa rewelacyjne single i czyniąc z „Holy Fire” jedną z kluczowych premier początku roku 2013. Gitary umarły, rock jest archaiczny i wszystko już było? Określanie części muzyki rockowej mianem „indie” nabrało w ostatnich latach pejoratywnego znaczenia. Z jednej strony hipsterska młodzież porzuciła gitary na rzecz elektroniki, z drugiej zaś twardogłowi rockiści całą współczesną muzykę uznają za wtórną zabawę w imitowanie, sami zaś z wypiekami na twarzy czekają na siedemnastą reedycję „The Wall”.
Tymczasem każdy z zespołów takich jak Foals, Everything Everything czy Wild Beasts, posiada własny, ukształtowany i charakterystyczny styl, a ponadto wnosi naprawdę nową jakość do muzyki rockowej. Everything Everything może być jednak dla wielu za trudne, Wild Beasts zbyt eteryczne, obie zaś te grupy mają kontrowersyjnych wokalistów. Foals tymczasem dysponują charyzmatycznym wokalistą o krzykliwym, ale jednak bardziej konwencjonalnym głosie oraz przede wszystkim – niesamowitym talentem do tworzenia przebojów.
A wbrew pozorom muzyczne postawy kompozycji Foals nie należą do banalnych. To, co wydaje się rozrywkowym dance-punkiem, bazuje w istocie na math-rockowych wręcz strukturach. Pewnie, nowemu albumowi daleko do punkowej wręcz zadziorności debiutanckich „Antidotes”, stanowi bowiem naturalne rozwinięcie drogi obranej na „Total Life Forever”. Ale kiedy ostatnio słyszeliście tak agresywny i przebojowy singiel jak „Inhaler”?
Mocy, pulsujący i pełen napięcia utwór, który jak żaden inny sprawia, że chce się jednocześnie krzyczeć i… tańczyć. „My Number” zaś to już niesamowicie żywotna i bezpretensjonalna taneczna piosenka. Każdy chyba marzy o posiadaniu numeru telefonu Yannisa Philippakisa, pewnego rodzaju, ekhm, napięcie telefoniczne dodatkowo uwypukla alternatywna wersja teledysku.
Płytę otwiera intro w którym usłyszeć można słowa Once is to much for me, a thousand never enough, idealnie podsumowujące całą płytę. Zaraz potem jednak następują oba wspomniane wyżej genialne single, co jest zabiegiem oczywiście niebezpiecznym, póki co bowiem, skutecznie przyćmiewają resztę „Holy Fire”. Każdy jednak utwór jest niewątpliwym przebojem. Lirycznie rozdzierający „Late Night” stopniowo nabiera rumieńców by w końcówce zaskoczyć solówką. Festiwal koronkowych gitar mamy w „Milk & Black Spiders”. „Providence” zaś, mimo tego, że składa się zaledwie z kilku wersów tekstu, nie jest bynajmniej przerywnikiem, lecz szarpanym gitarowym szaleństwem, za sprawą słów I’m an animal, just like you kojarzy się z równie energetycznym „Animal” Pearl Jamu. Finałowy, medytacyjny „Moon”, szczególnie dzięki przestrzennej noise’owej solówce brzmi jak Sigur Rós po wymianie Jónsi’ego na Yannisa.
Philippakis dobrze wie o co chodzi, gdy wyśpiewuje I’m a bad habit. Foals w niewytłumaczalny do końca sposób porywają i uzależniają. Może po prostu dawno nie słyszeliśmy tak dobrych i przebojowych piosenek, niebędących rzewnym rockowym resentymentem, ale śmiałym i świadomym tworzeniem własnego języka. Mamy zaledwie luty, ale „Holy Fire” już można ogłosić płytą roku. Być może, gdyby skrócić ją o parę minut, uczucie niedosytu sprawiłoby, że mielibyśmy do czynienia z albumem totalnym. 8/10 [Wojciech Nowacki]