LANA DEL REY Paradise EP, [2012] Interscope || Biedna Lana. Emocje wokół jej osoby oraz ubiegłorocznego debiutu-nie-debiutu już zdecydowanie opadły. Status quo na dziś wygląda tak, że Lanę się uwielbia albo się jej nie znosi. Niewątpliwym sukcesem jest zebranie sporej i oddanej bazy fanów, bazy jednak zamkniętej. W tej chwili ciężko wyobrazić sobie artystyczny bądź marketingowy ruch, który nagle przekonałby rzeszę przeciwników kreacji jaką jest Lana Del Rey.
Zwłaszcza w obliczu kolejnych nieprzemyślanych ruchów. Do wykazu „wpadek” doliczyć można kolejne, choć już nie tak efektowne jak sztuczne usta, lecz po ludzku denerwujące. Polscy fani z pewnością wiedzą, że 2 czerwca Lana Del Rey wystąpi w Warszawie. Oczywiście, że wiedzą, w końcu bilety na ten koncert (najtańsze za 120 zł) są już dawno wyprzedane. Nigdy nie byłem na Torwarze, mogę się zatem mylić, ale zakładam, że jest to hala zdolna pomieścić kilka tysięcy osób.
13 kwietnia Lana wystąpiła w Pradze w ramach… Electronic Beats Festival. Znamy formułę tego objazdowego, jednodniowego mini-festiwalu muzyki elektronicznej, niedawno gościliśmy w jego ramach w Poznaniu Modeselektor i Dizzee’go Rascala. Na praskie ogłoszenie soczystym WTF zareagowali wszyscy. Fani elektroniki i stali bywalcy EBF w oczekiwaniu na innych wykonawców poradzić sobie musieli z gwiazdą zupełnie nie pasującą do tradycyjnego line-upu oraz dzikim tłumem jej fanów. Tłum ten bowiem wykupił bilety bodaj w ciągu jednego dnia, a dodajmy, że ich cena wynosiła 350 Kč, czyli niecałe, uwaga, 60 zł! Dodajmy jeszcze, że Divadlo Archa goszczące to wydarzenie, jest miejscem bardzo przyjemnym i uznanym na praskiej mapie koncertowej, ale zdolnym pomieścić kilkaset osób.
Sytuacja ta, a zwłaszcza porównanie polskich i czeskich warunków, nie wymaga większego komentarza. Na marginesie zaznaczyć jednak trzeba, że o doborze wykonawców na poszczególne edycje EBF we wszystkich krajach nie decydują lokalne oddziały T-mobile, lecz niemiecka centrala głównego sponsora. Dziwni ci Niemcy. W każdym razie wiem z pierwszej ręki, że koncert był udany, choć dziewczęta piszczały a Lana zaśpiewała ledwie 8 piosenek. Ale śpiewać umie.
Marketingowo jednak należy uznać to wydarzenie za porażkę, które tylko umocniło fanów i przeciwników Lany Del Rey na swych wrogich pozycjach. Mnie osobiście bardziej wkurzyła totalnie przeze mnie znienawidzona praktyka wytwórni płytowych p.t. „Wydajmy jeszcze raz to samo, tylko z bajerami”. „Born To Die” ukazało się u nas w pożal-się-boże polskim wydaniu, wersji tradycyjnej, choć już słabiej dostępnej, oraz digipakowej edycji deluxe z dodatkowymi trzema utworami. I ok, dla każdego coś miłego. Wydanie parę miesięcy później „Born To Die: Paradise Edition”, czyli podstawowej wersji albumu plus dodatkowego dysku z nowymi utworami, było grubą, grubą przesadą i klasycznie bezczelnym wyciąganiem pieniędzy.
Ok, wydaję na płyty kosmiczne czasem sumy pieniędzy, ale nie jestem (aż tak) szalony i Rajskiej Edycji powiedziałem nie. Tym bardziej, że było to działanie wytwórni a nie samego artysty, o czym świadczy fakt wydania epki „Paradise” jako samodzielnego wydawnictwa, ale tylko w Stanach Zjednoczonych (czyli casus Lady Gagi i jej „The Fame Monster”). Niech zatem Trzeci Świat wydaje bez sensu pieniądze.
Ale, o radości, pewnego dnia w jednym z moich ulubionych praskich sklepów z używanymi płytami wzrok mój padł na „Paradise” właśnie. Oryginalne, amerykańskie, samodzielne wydanie, w idealnym stanie i za śmieszną cenę. Jak zwykle w takim momencie oblałem się rumieńcem ekscytacji niczym hiszpański król polujący na słonie, w efekcie zatem mogę z czystym sumieniem napisać parę słów o płycie, która nie ma prawa istnieć na naszym kontynencie.
„Paradise” to w praktyce minialbum, 8 utworów z którymi zdążyliśmy się już osłuchać. Stylistyka identyczna jak na „Born To Die”, ale jako całość brzmi to… lepiej. Pseudo-nowoczesne i irytujące zabiegi produkcyjne zostały ograniczone do minimum, uwypuklone zostały piękne smyczki i łkająca gitara. Wszystkie kompozycje pozostają zasadniczo na tym samym poziomie, nie ma na „Paradise” takiego dystansu między singlami a resztą. Treściwa, spójna całość, która pozostawia słuchacza w przyjemnym niedosycie.
Na czoło wysuwa się jednak rozdzierające „Body Electric” oraz „Cola” (nie, nie z powodu słynnego już wersu). „Blue Velvet” to ledwie ciekawostka, „Yayo” zaś to piosenka jeszcze z repertuaru „zapomnianej” Lizzy Grant, tutaj w szurającej, jazzowej aranżacji. Lirycznie nadal mamy do czynienia z lekko gerontofilską lolitką, submisywnie wzdychającą do starszych panów, pod patronatem Springsteena, Marylin i Morrisona. Grzesznie, ale stylowo. 8/10 [Wojciech Nowacki]