7 lipca 2015

Recenzja Florence + The Machine "How Big, How Blue, How Beautiful"


FLORENCE + THE MACHINE How Big, How Blue, How Beautiful, [2015] Island || Teza Bartka Chacińskiego o Florence + The Machine jako muzyce dla tych którzy muzyki nie słuchają jest mi zasadniczo bliska. Sam wyróżniam kategorię słuchaczy będących jak "niedzielni kierowcy", mających nawet paru swoich ulubionych wykonawców, którym oddani są na tyle że nawet kupują ich płyty, łącznie 1-2 rocznie. I bynajmniej nie ma w tym nic złego, znacznie lepszym przykładem byłoby tutaj choćby U2 i ich fanbaza. Florence bowiem opanowała sztukę uwodzenia praktycznie każdego. Czym? Oczywiście piosenkami.

Szafiarsko-hippisowski i stylizowany na indie debiut "Lungs" bezbłędnymi piosenkami wypełniony był do tego stopnia, że nawet te niesinglowe i drugoplanowe mogą znienacka wypłynąć na powierzchnię naszej muzycznej pamięci i pobudzić do marszu tanecznym krokiem ulicami miasta. Wysoce zaraźliwy syndrom brokatowej fanki Florence wynika oczywiście z hiperentuzjastycznych i rozemocjonowanych piosenek, ale również z emocjonalnej (bo przecież nie muzycznej) intymności. Kimkolwiek Florence wtedy była słuchacz czuł, że był blisko niej.

Gdy więc na "Ceremonials" zasiadła na art déco piedestale poczucie bliskości zaniknęło, choć oczywiście w znacznej mierze zaważyły na tym bombastyczne aranżacje. Owszem, były tutaj typowe już dla Florence single, jedna kompozycja prawdziwie znakomita ("What The Water Gave Me"), ale też utwory, które zatonęły pod ogólnym ciężarem albumu. "MTV Unplugged" z kolei pokazało, że nie wystarczy zredukować wyjściowe piosenki do podstawowych "unplugged" wersji, żeby zaoferować coś naprawdę ciekawego.


Wiele o "How Big, How Blue, How Beautiful" można wyczytać już z oprawy graficznej albumu. Okładkowe zdjęcia wyraźnie inspirowane są ikonicznymi już fotografiami Patti Smith autorstwa Roberta Mapplethorpe'a, co sugerować może albo bardziej minimalistyczny, albo bardziej rockowy charakter trzeciej płyty Florence + The Machine. O tym, że pierwszy trop jest błędny przekonać się można zaglądając do książeczki. Linie wypełniającego ją tekstu to niestety nie są słowa piosenek, ale listy muzyków i instrumentów pojawiających się w kolejnych piosenkach. Aranżacyjny i instrumentalny przepych pozostaje zatem jednym z firmowych znaków Florence, w przeciwieństwie jednak do "Ceremonials" dzięki bardzo dobrej i wyważonej produkcji na "HBHBHB" nie przytłacza, nie męczy ani nie tłamsi kompozycji.

Trop rockowy jest za to jak najbardziej słuszny. Wyróżnikiem "HBHBHB" jest zdecydowanie bardziej rockowy charakter, bardziej nawet niż miejscami indie-rockowe "Lungs", tutaj bowiem bliżej to standardowego radiowego rocka sprzed paru dekad. Większa jest tu rola gitar, wyraźnie dominuje perkusja i jest to największa zmiana w stosunku do wcześniejszych harfowych pląsów Florence.


Pierwsza, bardzo mocna połowa albumu to typowa rozemocjonowana Florence. "Ship To Wreck" otwiera płytę nagle i bez taryfy ulgowej, będąc energetyczną, radiową piosenką, mogąca służyć za dodatek lub nawet substytut porannej kawy. Nie ustępuje jej "What Kind Of Man", choć tu akurat może irytować modulowany wokal. "How Big, How Blue, How Beautiful", mimo orkiestrowo-filmowego finału, zbliża się odrobinę to starszych kompozycji Florence, podobnie jak powracająca do dawnej zadziorności "Delilah" I co ciekawe, współautorką akurat tych dwóch piosenek jest Isabella Summers, czyli druga kluczowa postać dla zespołu Florence + The Machine.

Album jednak wyraźnie traci impet w drugiej połowie. Teoretycznie to nadal typowa Florence, ale ze znacznie mniej chwytliwymi kompozycjami. W końcówce też "St. Jude", której natchniona pastoralność zbliża się do emocjonalnego poziomu U2 i wreszcie "Mother", zdecydowanie najbardziej złożona kompozycja na płycie.

Można się zatem doszukiwać różnic między poszczególnymi albumami Florence + The Machine, "How Big, How Blue, How Beautiful" jest bardziej rockowe, lepiej wyważone i wyprodukowane niż przyciężki tort jakim było "Ceremonials", ale też nie ma aż tylu bardzo dobrych piosenek jak "Lungs". No i nadal brakuje tutaj tego dziewczęcego poczucia humoru z debiutu. Ciężko jednak sobie wyobrazić żeby Florence nagrała kiedykolwiek diametralnie wyróżniającą się płytę. Zapewne nie stworzy genialnego dzieła zmieniającego historię muzyki rozrywkowej, ale też nie wyda płyty złej. Zawsze będzie zatem dostarczać nam albumy na plus minus tym samym poziomie i dlatego też bez większego problemu trafiające do wszystkich. Nawet jakiś szczególnie wielki dramat nie zmusiłby Florence do drastycznej odmiany, wiemy przecież, że dramatami Florence regularnie się żywi. 7/10 [Wojciech Nowacki]