5 października 2015

Recenzja Beach House "Depression Cherry"


BEACH HOUSE Depression Cherry, [2015] Bella Union || Na nową płytę Lany Del Rey nie czekałem, bo poprzednią cały czas miałem w głowie jako stosunkową nowość. Z tego zatem punktu widzenia "Honeymoon" nie było aż takim rozczarowaniem, raczej niespodziewanym dodatkiem. "Bloom", ostatni, znakomity album Beach House ukazał się jednak w 2012 roku, więc zapowiedź następcy słusznie rozbudziła oczekiwania. I podobnie jak "Honeymoon" zredukowało Lanę do najbardziej podstawowych i ogranych składników, "Depression Cherry" okazało się płytą brzmiącą po prostu jak Beach House.

Ale choć duet zawsze poruszał się po wąskiej ścieżce własnego charakterystycznego brzmienia to z płyty na płytę na tyle podnosił jakość kompozycji, że można było mówić o imponującym wręcz postępie. Beach House skupiło na sobie uwagę hipnotyzującym "Teen Dream" z szeregiem świetnych piosenek, tylko po to, by na "Bloom" zaoferować teoretycznie to samo, ale tak perfekcyjnie dopracowane, że można było mówić o naprawdę wyjątkowym albumie. "Bloom" wciągało, uwodziło a melodie zapętlały nam się w głowach. Tymczasem "Depression Cherry", cóż, przyjemnie i atłasowo, ale jednak nudzi.


"Sparks" jako zapowiedź albumu to zmylenie tropów, bo wyraźnie sugeruje dość sporą modyfikację brzmienia. Znana beachhouse'owa motoryka została jeszcze bardziej wyeksponowana przez redukcję zbytecznych aranżacji, stary klawiszowy szum stał się tu niebezpiecznie i intrygująco atonalny, wreszcie zaskakuje świdrująca, niemal shoegaze'owa gitara. Gdyby Beach House zdecydowali się na głębsze zanurzenie w dzisiejszy revival shoegazu, nie dość, że specjalnie by to nie dziwiło, to nie będąc klasykami gatunku mieliby spory potencjał zaprezentowania świeższego podejścia do tematu. Ale trochę gitarowego rzężenia w jednej piosence to jedyny ślad nowości na "Depression Cherry".

Od pierwszych dźwięków "Levitation" słyszymy po prostu Beach House, zmieniają się tytuły kompozycji, niektóre nawet całkiem ciekawe, jak "10:37" i "PPP", ale mimo sporych zapasów dobrej woli słyszymy jeden, typowy dla duetu utwór, rozciągnięty na ponad czterdzieści minut. Naprawdę, nie sposób wskazać jakikolwiek fragment, całość zlewa się w jedną sennie snującą się masę a jeśli już coś wzbudza naszą uwagę to jest to silne wrażenie znajomości jakiegoś fragmentu z wcześniejszych płyt.

Wyraźnie słyszalne są założenia z jakimi Beach House podchodzili do nowego albumu. Brzmienie jest surowsze, aranżacje bardzo skromne, czasem wręcz minimalistyczne. Pytanie, czy chcemy od Beach House minimalizmu możemy na razie odsunąć na bok, ważne bowiem, że pozostając w granicach brzmienia do którego są wręcz genetycznie zaprogramowani, tym razem nie powiodło się im napisanie zajmujących i chwytliwych melodii.

Ale "Depression Cherry" słucha się i tak, mimo umiarkowanego zaangażowania, całkiem przyjemnie. Na szczęście to tylko dziewięć utworów, nie został zatem popełniony grzech zbyt cienkiego rozbicia kotleta, jak na "Honeymoon" Lany. Ale i tak, gdy winyle (i wyjątkowo kompakty) dotarły do praskich sklepów, Fejsbuk zaroił się od serduszek i instagramowych zdjęć, bo najfajniejszym elementem "Depression Cherry" jest okładka pokryta pluszem / welurem / aksamitem / kiciusiem czy jakkolwiek się to nazywa. Lecz uwaga, jako koneser opakowań i digipaków ostrzegam, długo to to nie wytrzyma i okładka szybko może wylinieć, dostosowując się do muzycznej zawartości. 6/10 [Wojciech Nowacki]