2 października 2015

Recenzja Lana Del Rey "Honeymoon"


LANA DEL REY Honeymoon, [2015] Polydor || Każdy, nawet najlepszy serial ma swoje słabsze momenty. Odcinek wepchnięty, by dotrwać do końca sezonu, czy nawet cała seria, bo zmieniła się ekipa scenarzystów albo wyczerpały się pomysły, ale oglądalność jeszcze nie spadła na tyle, by serial zakończyć. Niektóre ciągną się zatem na sztucznym podtrzymywaniu życia w nieskończoność, inne decyzją stacji kończą się gwałtownym cliffhangerem, nielicznym udaje się odbić i słabszy okres zamienić w wypadek przy pracy. Lizzy Grant znalazła się w ciekawym momencie swojej kariery, choć nie w sposób jakiego się spodziewała. "Honeymoon" jest bowiem najsłabszym momentem serialu p.t. "Lana Del Rey".

Mimo ojca-milionera, jednego z pionierów handlu domenami, Lizzy miała burzliwą młodość, ale gdzieś w czasach wegetacji w typowym amerykańskim trailer parku, pojawił się pomysł na wprowadzenie do świata popu postaci Lany Del Rey. Submisywna femme fatale, antyfeministyczna pin-up girl, gangsterska muza i perfekcyjna projekcja popkulturowych klisz połowy XX wieku. Każdy artysta jest w mniejszym lub większym stopniu kreacją, Lana Del Rey wyróżniała się jedynie większym dopracowaniem, przez co powinna była być jako kreacja jeszcze bardziej czytelną i oczywistą, ale świat i tak wyruszył na poszukiwania autentyczności w fikcyjnej opowieści.

Kolejne odsłony tej samej historii przynosiły z jednej strony drobne przesunięcia akcentów w wizerunku i nastroju, z drugiej zaś poszukiwania w obszarze nośnika, który opowieść o Lanie Del Rey podawał. "Born To Die" przyniosło bowiem sporo czysto muzycznych niezręczności, które nie pozwoliły tej płycie osiągnąć statusu do którego słusznie aspirowała, co zmieniło na szczęście znakomite "Ultraviolence". Ale jeśli "Born To Die" zostało wyeksploatowane do cna możliwości, kolejnymi singlami, wersjami deluxe, edycją z epką "Paradise" (najbardziej kompaktowym i przez to najlepszym zestawem piosenek Lany Del Rey), to wydaje się że rozdział "Ultraviolence" został zbyt pospiesznie zamknięty. Rozdzierająco ponury album, mimo wreszcie więcej niż satysfakcjonującej muzyki, która płaskie hiphopowe bity debiutu zastąpiła żywymi instrumentami i rockowo-bluesowo-jazzową otoczką, miał być trudniejszy i w efekcie sprzedał się znacznie słabiej niż "Born To Die". Niestety, musi być to główny powód dlaczego już po roku został odesłany na półkę jako punkt w dyskografii a jego następca przyniósł muzyczny regres i największą zawartość Lany w Lanie.

Reakcje na "Honeymoon" przynajmniej wreszcie przyniosły akceptację Lany Del Rey jako wykreowanej postaci, ale jednocześnie w przeważającej większości skupiły na szczegółowej analizie wszystkich (pop)kulturowych elementów ją budujących. Zwróćcie uwagę, że większość recenzji "Honeymoon" wygląda jak licealna analiza tekstu literackiego, kolejne cytaty są wytłuszczane i objaśniane, bo tu mamy art deco, tutaj The Eagles, tam trochę poezji i Ninę Simone plus sporo szczegółów z topografii Kalifornii. Nie żyjemy w Hollywood, więc nawet jeśli wizje Lany Del Rey odpowiadają jakieś rzeczywistości najbogatszego jednego procenta, to dla nas i tak pozostaną znaną z filmu, mediów, muzyki populturową kliszą. Nie mając możliwości weryfikacji tych realiów pozostajemy sami z tekstami Lany i, choć nie ma tu już cipek o smaku Pepsi-Coli, to trzeba przyznać, że w większości są proste i infantylne jak z pamiętnika smutnej nastolatki. Jasne, kreacja, może ironia, ale jeśli akurat nie leżymy na basenie przy Sunset Boulevard, to trudno nam się w nich rozsmakować.

Co więc symptomatyczne, muzyka pozostaje na marginesie zarówno na płycie, jak i w reakcjach na nią. Poza zagadkowym entuzjazmem w odpowiedzi na "High By The Beach", rzekomo najlepszy singiel Lany od czasów debiutu, w istocie tym razem naprawdę brzmiący jak każda inna jej piosenka i powracający niestety do slow-motion hip-hopu i perkusji z automatu znanych z "Born To Die". A i tak jest najbardziej wyróżniająca się piosenka na płycie, poza "Don't Let Me Be Misunderstood" (bo cover), "Salvatore" (bo tak głupio pastiszowe, że aż niezłe, jak na piosenkę Lady Gagi na zwolnionych obrotach), "Art Deco" (bo częstochowskich rymów nie sposób nie zauważyć) i wreszcie "Music To Watch Boys To", bo faktycznie naprawdę niezła piosenka, ot typowy singiel Lany ze średniej półki z przestrzenną produkcją.


"Honeymoon" po prostu nuży, męczy, nudzi. Wszystkie niemal piosenki oscylują wokół pięciu minut a jest ich aż czternaście i to tym razem bez żadnych bonusów. Jednostajne tempo krwotoku z nosa, jednostajny ketaminowy wokal, zerowe emocje sięgające najwyżej pułapu zbyt słodkiego, zbyt ciężkiego, za mocnego i za drogiego drinka. Album męczy już na wysokości "God Knows I Tried", ciężko przez niego przebrnąć w całości i skupieniu, w pamięci pozostanie najwyżej tytułowe zawodzenie our honeyyyymoooon a nieliczne wzloty bardzo łatwo przeoczyć. Bo "Freak" w końcówce ciekawie się zagęszcza a w "Religion" i "The Blackest Day" mamy nawet zalążki prawdziwych melodii, ale i tak nic nie sięga tu poziomu "Ultaviolence" czy nawet "Born To Die", którego największe wady nie tylko powiela, ale i eksponuje jako trademark Lany Del Rey.

Tymczasem jednak "Honeymoon" naprawdę dobrze brzmi, co również łatwo przeoczyć, bo ani nie jest to album do głośnego słuchania, ani nie przykuwa zwiększonej uwagi. Noirowe, niemal dark-ambientowe aranżacje, gustowne, snujące się smyczki, operowanie ciszą, czasem minimalistyczne aranżacje oparte tylko na dźwiękach pianina i subtelnej gitarze, ba, nawet okazjonalny porno-saksofon naprawdę mogłyby się sprawdzić jako drastyczny kontrast dla "Ultraviolence". Ale do leniwej eteryczności "Felt Mountain" Goldfrapp brakuje po prostu dobrych kompozycji. "Honeymoon" pojawiło się zbyt prędko, świadomie wyolbrzymiając te elementy Lany Del Rey, które zawsze były najbardziej kontrowersyjne i zniechęcające dla części słuchaczy. Pociąć, skrócić, dopracować melodie, wyrzucić dwadzieścia minut, zaoferować w postaci epki albo poutykać te kompozycje po hollywoodzkich ścieżkach i materiał ten mógłby zaintrygować. Ale jako album zwyczajnie zawodzi. 5/10 [Wojciech Nowacki]