15 sierpnia 2016

Recenzja Róisín Murphy "Take Her Up To Monto!"


RÓISÍN MURPHY Take Her Up To Monto!, [2016] [PIAS] || Powraca pytanie o dzisiejszą grupę docelową Róisín Murphy, o tyle mniej zagmatwane, że po wydaniu "Hairless Toys" nie ma już sensu wypominanie ani Moloko, ani niespełnionych popowych ambicji. Murphy mianuje się eksperymentatorką, ale kto ma odbiorcą tego nowego status quo, tego "Take Her Up To Monto!", jako album pochodzący z tych samych sesji co "Hairless Toys", nadal nie wyjaśnia. Wiele wskazuje na to, że najlepiej przy jego tworzeniu bawiła się sama Róisín oraz producent Eddie Stevens.

Na tak prześpiewanej płycie teksty zostały potraktowane zaskakująco marginalnie. W książeczce znajdują się tylko ich szczątkowe fragmenty, najczęściej zresztą symptomatyczne (Don't call me wasted, senselessly jabbering on / Don't talk to me like that, you're picking me up all wrong asekuracyjnie wytrącające broń z ręki krytykom w "Thoughts Wasted"). Książeczkę wypełnia jednak przede wszystkim niezwykle interesujący informacyjny szum. Strzępy wiadomości, fragmenty korespondencji, pourywane maile, częściowo datowane, nigdy nie podpisane, ale dotyczące szeroko rozumianej produkcji "Take Her Up To Monto!". Miejscami domyśleć się można słów samego Stevensa, okazjonalnie być może i samej Róisín, wyłania się z nich jednak obraz równie intensywny, co nerwowy.

Przygotowania do trasy "Hairless Toys" i aranżowanie utworów z nich pochodzących na potrzeby koncertów mieszają się z bipolarną wręcz produkcją nowych utworów. Chęć prostoty i czyszczenia miksów walczy z produkcyjnym bogactwem i entuzjazmem gęstego dźwiękowego sosu. Pomysł na okładkę i sesję fotograficzną "Take Her Up To Monto!" przeplata się z ledwie skrywaną walką ze stacjami radiowymi. Bezbrzeżna wyobraźnia i śmiała precyzja duetu Stevens - Murphy prawdziwie imponują, przerzucanie się pomysłami na to jaki dźwięk ma się kiedy pojawić budzą zazdrość o tak techniczne i pomysłowe pojmowanie muzyki. Produkcja na "Take Her Up To Monto!" jest w istocie świetna, zawodzą natomiast kompozycje.

Oczywiście pojawiają się głosy o różnorodności, pomysłowości, eksperymentatorstwie, niebanalności Murphy, co tylko uspokajająco potwierdza, że nadal ma ona swoją grupę docelową fanów, obcującą jednak z jej dzisiejszym wcieleniem niczym laik ze sztuką nowoczesną doszukujący się ukrytych sensów w beztreściowym żarcie. Warto jednak zauważyć, że sporo część z nich, jeszcze niedawno celebrująca wydanie "Hairless Toys", albo nie zauważyła, albo pominęła wydanie następcy. Nie wydaje się żeby był to album oczekiwany, z pewnością też nie będzie to album zapamiętany.


Elementy mikro-house’u, tak gustownie inkrustujące „Hairless Toys”, pojawiają się tu tylko symbolicznie w finałowym "Sitting And Counting" i na moment w pozlepianym z chaotycznych fragmentów "Thoughts Wasted". Nie poczucie awangardy, ale chaosu właśnie przewija się przez całą płytę, silniej w drugiej połowie, podbarwione bowiem brakiem pomysłów na kompozycje. Nie wiem dlaczego światło dzienne ujrzało doskonale zatytułowane „Whatever”, sama końcówka zaś poza efektownymi produkcyjnymi chwytami nie oferuje żadnego zapamiętywanego fragmentu. Melodia tak wyraźna, że niemal na granicy muzakowego żartu pojawia się w prawdziwie piosenkowym i, świadomie lub nie, zabawnym „Lip Service”. Również „Ten Miles High” jawi się może nie jako najbardziej efektowna, ale najpełniejsza najbardziej ustrukturyzowana kompozycja, nieprzypadkowo zatem wybrana na singla promującego album. Z drugiej jednak strony nudnawe „Pretty Gardens” brzmi motyw z kreskówki i nie pomaga tutaj ani sama Murphy swym oderwanym od podkładu wokalem.

Ta sama bolączka, czyli tzw. lekki syndrom późnej Björk (śpiewać dużo, ciągle i niezależnie od muzyki) doskwiera już „Mastermind”, ale i tak pierwszy utwór na płycie okazuje się najlepszym. Przytłumiony, karuzelowy rytm, przechodzi tu od synth-popu w elementy disco, by emocjonująco zawahać się nad skrętem w techno, nie gubiąc po drodze nic ze swoich bogatych zdobień i detali. Za mało to jednak by zapamiętać "Take Her Up To Monto!". Zazwyczaj bronię drugich albumów z tych samych sesji, ale tym razem nie jest to „Amnesiac” i poza zabawą w studiu, tudzież chęcią wynagrodzenia wieloletniego oczekiwania na „Hairless Toys”, nie ma większych powodów do jego wydania. Jest natomiast jeden widoczny efekt, po chaotycznym zlepku "Take Her Up To Monto!" lepiej trzeba ocenić kruchą, lecz elegancką spójność „Hairless Toys”. 5/10 [Wojciech Nowacki]