31 października 2016

Recenzja Swans "The Glowing Man"


SWANS The Glowing Man, [2016] Young God || Decyzja o zakończeniu działalności obecnej inkarnacji Swans brzmi bardziej dramatycznie niż w rzeczywistości, pokazuje jednak godną podziwu samoświadomość Michaela Giry. Ponad sześćdziesięcioletni lider grupy bynajmniej nie kończy ze Swans, ale przekształca ją w bardziej studyjny projekt z doraźnie zapraszanymi gośćmi i płynnym składem, który być może okazjonalnie wyruszy odgrywać koncerty, ale z pewnością nie w tak dosłownie dewastującej ilości jak obecnie. Nie tylko jednak intensywność życia w trasie jest przyczyną zamknięcia tego niezwykle udanego rozdziału historii Swans. Michal Gira doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w tym kształcie zespół dotarł do ściany. Owszem, mógłby produkować kolejne identyczne niemal monumentalne albumy, zachowując nadal ich imponującą jakość, ale Swans to nie Iron Maiden, nie AC/DC, ani jakakolwiek inna standardowa grupa rockowa.

Już "The Glowing Man" jako zwieńczenie trylogii wydawać się może krokiem delikatnie naciąganym. Trzeci po "The Seer" i "To Be Kind" album odrodzonych Swans ("My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky" to w kontekście powyższych zaledwie prolog) utrzymujący dwupłytowy format, zbliżoną oprawę graficzną, zawartość bazującą na półgodzinnych kompozycjach. Z jednej strony rozum słusznie zatem podpowiada, że zaczynamy mieć do czynienia z powtarzalnością, z drugiej jednak emocjonalny poziom odbioru tych trzech albumów jest tak wyrównany, że nie sposób wskazać wyraźniejszych różnic w ich jakości. Pierwszeństwo zawsze chyba należeć do "The Seer", ale "The Glowing Man" tylko pozornie wydawać się może najsłabszą częścią trylogii.


Gira znalazł bowiem klucz do jej zwieńczenia. "The Glowing Man" jest, po pierwsze, kwintesencją, destylatem żywego brzmienia Swans, po drugie zaś, celebracją jego zespołowości. Gira i jego mantryczne okrzyki nie są tu tak pierwszoplanowe jak dotąd, praktycznie nie ma tutaj też gości. zwłaszcza w porównaniu z całą ich plejadą na dwóch poprzednich albumach (Karen O z Yeah Yeah Yeahs, Jarboe, wokaliści Low, Ben Frost, Grasshopper z Mercury Rev, St. Vincent). Tym razem wydaje się skupiać na samym zespole, grupie mężczyzn, który po kilku latach pod batutą Giry dotarli to takiej wykonawczej perfekcji, że jedynym naturalnym krokiem jest jej uchwycenie i zakończenie. Tchnie z tej postawy szacunek wobec muzyków, wobec słuchaczy, wobec własnego dziedzictwa. W końcu jednym z najpoważniejszych nieporozumień związanych z muzyką Swans jest twierdzenie o jej agresywności, demoniczności, jednym słowem negatywności. Podczas gdy przekaz Swans jest w istocie pozytywny, w tak silnej muzyce chodzi o przekaz najsilniejszej z emocji, miłości. Stąd też jedynym gościem w ich męskim świecie jest na "The Glowing Man" małżonka Giry, Jennifer.

O koncertowej istocie "The Glowing Man" świadczy choćby utwór tytułowy, który naturalnie wyewoluował z żywych wykonań "Bring the Sun / Toussaint L'Ouverture" z "To Be Kind". Tamten album w większym też stopniu bazował na kontrastach, zaskoczeniach, doprowadzaniu wszystkich elementów obecnych już na "The Seer", bluesa, post-rocka, noir country, post-punka, songwritingu, do ekstremalnej formy. "The Glowing Man" zaś może wydawać się najmniej efektownym spośród całej trójki, ale niewątpliwie jest najspójniejszym, zredukowanym do finałowej esencji. Medytacyjna wartość muzyki Swans na tym właśnie albumie została najbardziej uwypuklona. Całość sprawiać może wręcz na poły ambientowe, na poły kaznodziejskie wrażenie. Oczywiście rozbrzmi tu potęga antycznego chóru, przypominające Mogwai post-rockowe wyciągane gitarowe akordy, prog-rockowe klawisze czy nawet post-punkowa agresja, ale tym razem to nie efektowne zwroty akcji są pierwszoplanową jakością Swans. To bezustanna, skupiona fala dźwięku, precyzyjnie emitowana w stronę słuchacza, niebędąca żadną metafizyczną siłą, ale czystym naukowym faktem, eksperymentem oddziałującym bezpośrednio na nasze ciała. 8/10 [Wojciech Nowacki]