11 października 2016

Recenzja Mercury Rev "The Light In You"


MERCURY REV The Light In You, [2015] Bella Union || Mercury Rev balansowali na granicy kiczu i alternatywy tak umiejętnie i tak delikatnie, że stali się zespołem ledwie zauważalnym. I to pomimo wydania albumu powszechnie uznawanego, że jedno z najważniejszych dokonań lat dziewięćdziesiątych. "Deserter's Songs", razem z "OK Computer" Radiohead, albumami Tortoise, pierwszymi płytami Mogwai i Sigur Rós, było częścią ponadgatunkowego fermentu, który już w nowym stuleciu wprowadził muzykę alternatywną na salony. Spośród zespołów wywodzących się z pogranicza shoegaze'u przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych oraz rocka bardzo mocno psychodelicznego to The Flaming Lips unoszą się do dziś na fali efektownej popularności, podczas gdy Mercury Rev kryją się w cienistym zapomnieniu.

Być może ciężko traktować poważnie zespół, którego rozwój przebiegł od surowego, narkotycznego i hałaśliwego rocka w stronę słodkich piosenek o wiewiórkach i motylach, bez podejrzeń o przynajmniej lekkie neurologiczne uszkodzenia. A być może współczesna psychodelia jest do przełknięcia tylko w efekciarskim opakowaniu i bombastycznej otoczce niczym u wspomnianych The Flaming Lips, którym jednak zawsze brakowałem autentycznej finezji Mercury Rev. Pomysłowość, lekkość i kompletność "Deserter's Songs" rozkwitła w "All Is Dream", płytę niby bliźniaczą, ale mocną, barwną i jeszcze spójniejszą. Kompozycje i bogate aranżacje przynosiły maksymalną ilość patosu i umiejętnie zatrzymywały się na emocjonalnej skali wysoko, lecz tuż przed granicą karykaturalności. Później bywało różnie, ale przede wszystkim zbyt sporadycznie. Przyciężkie "The Secret Migration" niezbyt pasowało do 2005 roku, ambientowe "Snowflake Midnight" z darmowym instrumentalnym towarzyszem "Strange Attractor" skończyło bardziej jako upominek dla oddanych fanów. Wydanie "The Light In You" po siedmiu latach od poprzednich albumów było zatem jednym z największych, choć przeoczonych powrotów zeszłego roku.


Przy "The Queen Of Swans" trudno utrzymać powagę, bo jest tak ładnie, bajkowo, no i pojawiają się łabędzie, ale podnosząca na duchu kompozycja jakby z czasów pomiędzy "All Is Dream" i "The Secret Migration" nabiera z wolna post-rockowej wręcz intensywności. Już tutaj oraz w "You've Gone With So Little For So Long" pojawiają się też orkiestracje, które udanie równoważą typową dla Mercury Rev fantazyjność zasłużonym poczuciem powagi i dostojności. "Amelie" o musicalowo-repetytywnej strukturze służy budowaniu całości i w początkach płyty pomyśleć można, że Mercury Rev jedynie powracają do dawnej formy, ale stopniowo odkrywane są kolejne i zaskakujące odcienie "The Light In You".

Pełne przestrzeni "Central Park East" rozpoczynają dźwięki gitary niczym spod palców José Gonzáleza a ta poniekąd centralna na płycie kompozycja pełna jest dźwięków, pogłosów i produkcyjnych ciekawostek, które tylko znajdują rozwinięcie w "Emotional Free Fall". W tej piosence, opatrzonej szczerym, prostodusznym tekstem, pozbawionym zbytecznych metafor, obrazów i zwierzątek, rozbrzmiewa rozmach Tortoise i Jaga Jazzist, dynamiczna sekcja rytmiczna, klarnet i po raz kolejny niezwykle zręczne orkiestracje. Właśnie dzięki fantastycznym smyczkom, stopniowo gęstniejącej dynamice i dorzuconym jeszcze dęciakom przymrużyć można oko na delfiny skaczące w "Coming Up For Air". Melancholia "Autumn's In The Air" okazuje się odświeżająco niepretensjonalna, przede wszystkim zaskakuje jednak jako ostatni na płycie moment wytchnienia.


"Are You Ready?" nie tylko łączy popową lekkość z psychodelicznym space-rockiem, ale też razem z "Rainy Day Record" i "Central Park East" jest bardziej osadzone w rzeczywistości, nietypowo dla Mercury Rev wielkomiejskiej, nowojorskiej, pełnej muzyki, gatunków i wymienianych wprost muzyków. "Rainy Day Record" z werwą i bez udawanej nostalgii wraca do lat dziewięćdziesiątych, "Moth Light" wreszcie staje w jasne szranki z The Flaming Lips, ale prawdziwym szaleństwem jest galopujący "Sunflower" rodem z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, w którym rozbrzmiewa funk, telewizyjny pop, trąbka, bas rodem z singli Red Hot Chili Peppers, ale i new-jazzowy moment w stylu Jaga Jazzist.

I najbardziej chyba zaskakuje, że Jonathan Donahue i Grasshopper funkcjonują dziś praktycznie jako duet. Odpowiedzialni są nie tylko za kompozycje i fantastyczne aranżacje, ale też i za tak pomysłową, bogata, ale lekką i nie przesyconą produkcję. "The Light In You" jest zatem ich pierwszym od ponad dwudziestu lat albumem którego nie produkował Dave Fridmann. I jednocześnie, choć wychodzi od eteryczno-fantazyjnych brzmień ze szczytowego okresu grupy, z każdym kolejnym utworem sięga do surowszej, ale i bardziej ekstatycznej przeszłości Mercury Rev. Być może nie jest to powrót oczekiwany przed wielu, nie zmieni też już niestety statusu zespołu, ale tej możliwości do poznania bajecznej fantazji Mercury Rev przegapić nie można. 8/10 [Wojciech Nowacki]