8 lutego 2017

Recenzja Yeasayer "Amen & Goodbye"


YEASAYER Amen & Goodbye, [2016] Mute || Kontrolowana dziwność od samych początków była głównym atutem Yeasayer. Albo przyczyną rozdrażnienia, ale przyznać trzeba, że grupa ta może służyć jako modelowy przykład brzmienia przełomu pierwszych dekad XXI wieku. Do tego znacznie mniej irytujący niż przereklamowane Animal Collective, potrafiący za to skutecznie wypełnić średnie i namiotowe sceny największych festiwali.

Zanim jednak "Ampling Alp" czy "O.N.E." uczyniły "Odd Blood" tak efektownym albumem z pogranicza synth-popu, indie-rocka i dadaistycznego pop-artu, debiutanckie "All Hour Cymbals" swą na poły freak-folkową, na poły sabbathową hybrydowością, zwróciło na Yeasayer tak skupioną uwagę, że do dziś istnieje silny obóz zwolenników "All Hour Cymbals" nad "Odd Blood". Łatwo możecie się domyśleć do którego obozu należę ja, zwłaszcza jeśli ogłoszę, że poza über-przebojowym "2080" debiut dość mocno się zestarzał. Ale ale, jeszcze łatwiej niestety zapomnieć o "Fragrant World", naprawdę udanym albumie numer trzy.

W ciągu dwóch lat po "Odd Blood" trendy przemijały, uwaga przeskakiwała od hype'u do hype'u, więc nowy Yeasayer nie wydał się być specjalnie oczekiwanym. Pewnie po części jest w tym wina samej płyty, wyjątkowo, jak na Yeasayer, powściągliwej. Kategoria "dojrzałości" bywa najczęściej słowną watą, ale biorąc pod uwagę zawrotne tempo rozwoju i rozedrgane zainteresowania grupy, przy ich ledwie trzecim albumie można było faktycznie mówić już o znacznym wyrobieniu. Zarówno rozbuchana przebojowość, jak i demonstracyjny artyzm, zostały na "Fragrant World" powściągnięte, tworząc album najbardziej spójny, a i tak zdolny dostarczyć obłędne przeboje ("Reagan's Skeleton" ah!).


"Amen & Goodbye" wydaje się być reakcją na wycofaną powściągliwość poprzednika i nadaktywną celebracją pierwotnej dziwności Yeasayera. W swym artystowskim entuzjazmie wydają się jednak zataczać pełne koło do pradawnych już początków psychodelicznego rocka. Już bowiem "Daughters Of Kain" w równym stopniu nawiązuje do początków Yeasayer, co do barrettowskiego Pink Floyd, sugerując słownictwem wyrafinowane i efektowne rozważania z pogranicza nauki i filozofii. Album jednak bipolarnie obija się między dwoma biegunami, miejscami efektownym i przesyconym chaosem a lekką nudą i niedogotowaniem. Weźmy "Half Asleep" z interesującym rytmicznie i dźwiękowo początkiem, gdzie stopniowo mieszają się elementy trip-hopu, post-rocka i emotroniki, lecz później pojawiają gitara slide rodem z country, trąbka, gitarowa solówka i wokalna cyganeria, bowiem wraz z pojawieniem się głosu tajemniczej Suzzy przywołane zostają duchy Mike'a Oldfielda z Maggie Reilly, wczesnego 4AD i samej Kate Bush. "I Am Chemistry" z pełnym brzmieniem i czytelnym przekazem wydaje się być najważniejszą piosenką na płycie, "Silly Me" zaś funkcjonuje jako oczywisty przebój, choć trochę z braku lepszych alternatyw i odrobinę autokarykaturalnie.

Stopniowo jednak rozpychają się kolejne wypełniacze, tutaj zabrzmi rozbiegany saksofon, tam barokowy klawesyn i oklaski, gdzie indziej cyfrowa dżungla a im bliżej końca, tym więcej zaskakująco zwyczajnych  i ledwie zauważalnych piosenek. Ale też właśnie w drugiej połowie płyty znajduje się "Gerson's Whistle", kolejny z najciekawszych tutaj utworów i najbliższy formie "Fragrant World", w którym zamiast żonglerki pomysłów mamy prawdziwą głębię, napięcie i rozwój, a wspomniana Suzzie pobrzmiewa dla odmiany jak Sinead O'Connor. Ostatecznie "Amen & Goodbye", choć ma swoje momenty, brzmi jednak jak trochę wszystkiego, ale wszystkiego tylko po trochu. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]