JAMES BLAKE The Colour In Anything, [2016] Polydor || Podsumowanie trzeciego albumu Jamesa Blake'a jest znacznie prostsze niż jego przesłuchanie. "The Colour In Anything" jest za długie. Na listę siedemnastu utworów jeszcze przed premierą oczekiwanej przecież płyty od razu zwracały uwagę pierwsze zapowiedzi i pierwsze recenzje. Jeśli zatem po paru miesiącach album rozpłynął się w niepamięci i szarozielonym, akwarelowym niebycie to jest to głównie za sprawą mizernej selekcji materiału. Uratować "The Colour In Anything" mogą jedynie samozaparcie i ilość czasu na tyle duże, by wyłuskać fragmenty warte zachowania i tworzące potencjalnie znacznie krótszą płytę. Na szczęście nie musicie robić tego sami, oto plan ratunkowy:
1. "Radio Silence": radioheadowe pianino, operowanie głosem, bezbłędna produkcja, czyli dalsze cyzelowanie piosenkowego warsztatu Jamesa Blake'a opanowanego już zasadniczo na poprzednich płytach. Ładna kompozycja, która dodatkowo wyróżnia się nieobecnym raczej na "The Colour In Anything" minorowym nastrojem, choć przy siedemnastu piosenkach może łatwo zginąć w całości.
3. "Love Me In Whatever Way": piosenka o tyle problematyczna, że brzmi nieodparcie znajomo, ot, typowe brzmienie pianina, typowy rozśpiewany Blake i wykształcony na szczęście już na "Overgrown" patent z aranżacyjnym zagęszczeniem w drugiej połowie utworu. Bez przekonania, ale zostaje.
4. "Timeless": nareszcie żywsza i zdecydowana elektronika, choć nie tak efektowana jak w najlepszych fragmentach "Overgrown", to w skromności jej siła. Delikatnie łopoczący bit, wokalne repetycje i eskalujące zapętlenie wzbogaca zegarkowy rytm i mikroskopijna wręcz gitara.
7. "I Hope My Life (1-800 Mix)": oczywiście, że jest to fragment wyjątkowo mało wyrafinowany, ale jedyny na płycie w oczywisty sposób taneczny. Odświeżający moment wytchnienia.
9. "My Willing Heart": delikatna, lekko pościelowa piosenka, pod którą częściowo podpisuje się Frank Ocean, vocoder na samym początku niezmiernie irytuje, później jednak Blake śpiewa czystym i głębokim głosem a doszukać się można i lekko jazzującej atmosfery.
10. "Choose Me": wydaje się być emocjonalnym i narracyjnym centrum albumu, skupia w sobie zarówno największe słabości, jak i niezaprzeczalne zalety warsztatu Blake'a. Rozśpiewana, wielowarstwowa kompozycja, z ciekawą warstwą instrumentalną, w której przecinają się hip-hop, r'n'b, nieznośny vocoder i produkcyjny ekstrawertyzm tworząc naprawdę atrakcyjnie rozemocjonowaną całość.
11. "I Need A Forest Fire": kolaboracja z Bon Iver, nie tak atrakcyjna jak prezentuje się na papierze, choć to już zasługa przereklamowania Justina Vernona. Wyróżnia ją ale lekko nabożna atmosfera, silny bas i klawiszowy dron w tle.
14. "Two Man Down": po części dźwiękowy eksperyment z zaskakująco budującą linią wokalną, ale sięgając ponad sześciu minut zdecydowanie za długi.
15. "Modern Soul": naprawdę można się zdenerwować, że taka kompozycja znajduje się na piętnastej pozycji w ramach monstrualnego albumu. Kto nie odpłynie w połowie płyty, to "Modern Soul" i tak przeoczy, podprogowo rejestrując coś ładnego, ale będąc zbyt zmęczonym by skupić na tym swoją uwagę. Na czym? Subtelnie modyfikowane pianino, James Blake w modelowej formie wokalnej, niebanalna melodia i jedna z jego najdojrzalszych kompozycji.
16. "Always": byłoby znakomitym finałem, tymczasem, podobnie jak poprzednik, bez selekcji zleje się z resztą w ciepławy budyń. Odważniejsze zrytmizowanie, relaks ze śladami odchodzącego napięcia, napisy końcowe.
Tak oto uzyskujemy destylat w postaci dziesięciu utworów, tworzących potencjalnie znacznie lepszy i z pewnością łatwiej przyswajalny album. Bynajmniej nie najlepszy w karierze, część wybierze debiut, któremu inspirującego znaczenia nie można odmówić, inni wybiorą bogatsze i skupione "Overgrown". Skrócone do dziesięciu piosenek "The Colour In Anything" pozostawiałoby przynajmniej przyjemny niedosyt zamiast poczucia wymęczenia. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]