ANOHNI Paradise EP, [2017] Rough Trade || Recepcja "Hopelessness" nadal mnie zdumiewa. Mogę jeszcze zrozumieć akceptację strony muzycznej, pomimo wielkich imion umiarkowanie rozczarowującej, ale jednocześnie doskonale wpisującej się w obecne, szybko się starzejące, lekko pretensjonalne wielkomiejskie trendy. Intelektualna miałkość politycznej refleksji Anohni to problem na który ewentualnie można przymknąć oko, ale powszechne obezwładnienie słuchaczy i inteligentnej przecież krytyki to już rzecz poważnie zastanawiająca. Zostawiając jednak na boku kwestie aparatów krytycznych i, być może, politycznej poprawności, dziś już możemy odpowiedzieć na pytanie czy zawiodło "Hopelessness" czy Anohni.
Tym razem pomaga nie tylko format epki, z którym zręcznie obeznany był jeszcze Antony And The Johnsons. Niewątpliwie krótsza, bardziej kompaktowa forma skutecznie zapobiega zmęczeniu przesadnie wyeksponowanym przekazem czy niezbyt wyrafinowaną muzyką. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że jakimś cudem "Paradise" nie trapi żaden z tych problemów. Anohni nadal ma to w sobie, duch Antony'ego And The Johnsons powraca i owiewa "Paradise" bynajmniej nie delikatnie, przede wszystkim jednak zrównoważone zostały proporcje. Muzyka zyskała sobie więcej przestrzeni, znaczenia i urozmaicenia, warstwa tekstowa nadal jest naiwnie zaangażowana, ale przynajmniej odrobinę bardziej zawoalowana i bardziej osobista, dzięki powrotowi do tematów feminizmu, wiary i tożsamości. Co jak co, ale o tym akurat Anohni ma ciekawe rzeczy do powiedzenia.
Tytułowe "Paradise" podejmuje wątki z "Hopelessness", lecz za pomocą bardziej enigmatycznego i dość zręcznie wieloznacznego tekstu. Przede wszystkim jednak kontynuuje ideę lekkiej chwytliwości zapakowanej w mocniejszą elektronikę, ale tym razem umiejętnie prowadzoną i nieprzerysowaną. Jej lekki archaizm, dość przytłaczający na "Hopelessness", tutaj funkcjonuje po prostu jako jedna z intrygująco wybranych stylizacji, epka jest bowiem w przeciwieństwie do albumu odświeżająco różnorodna. Do lirycznego poziomu "Hopelessness" powraca "Jesus Will Kill You", można więc znów przewracać oczyma, ale pewnie niezamierzenie tekst i tytułowa fraza odbierane mogą być humorystyczno-ironicznie, sam utwór zaś brzmi jakby do Oneothrix Point Never dołożyć woodkidową rytmikę z młodzieżowych filmów. Jedynym zgrzytem będzie więc "Ricochet" z mało wyrafinowanym i niezręcznym refrenem, ale na sześć różnych kompozycji jest to rzecz do wybaczenia.
Nawet tak prosty zabieg, jak powstrzymanie się od bombastycznego efekciarstwa w pierwszym utworze, znacznie ułatwia odbiór Anohni i nadaje tej muzyce tak potrzebnej przestrzeni, na "Hopelessness" skompresowanej do nicości. "In My Dreams" to w zasadzie wietrzne, oddychające, ambientowe trzyminutowe intro ze skromnym, enigmatycznym tekstem i niemal progrockowymi klawiszami. "You Are My Enemy" brzmi sakralnie, ale zaskakująco bezpretensjonalnie, zaczyna się niemal a capella, by w finale przerodzić się w gospel i naprawdę niewiele więcej tu potrzeba. Podobnie skromnie, przestrzennie i kojąco brzmi niemal medytacyjne "She Doesn't Mourn Her Loss". Zamiast sloganowych narzekań "Hopelessness" czuć tu wreszcie rześką bryzę optymizmu, przede wszystkim wybija się tu jednak poczucie uwolnienia, swobody, zrzucenia krępujących więzów albumu na siłę innego, chwytliwego, modnego. Dzięki "Paradise" Anohni i Antony And The Johnsons okazują się jedną i znacznie ciekawszą postacią. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]
Tytułowe "Paradise" podejmuje wątki z "Hopelessness", lecz za pomocą bardziej enigmatycznego i dość zręcznie wieloznacznego tekstu. Przede wszystkim jednak kontynuuje ideę lekkiej chwytliwości zapakowanej w mocniejszą elektronikę, ale tym razem umiejętnie prowadzoną i nieprzerysowaną. Jej lekki archaizm, dość przytłaczający na "Hopelessness", tutaj funkcjonuje po prostu jako jedna z intrygująco wybranych stylizacji, epka jest bowiem w przeciwieństwie do albumu odświeżająco różnorodna. Do lirycznego poziomu "Hopelessness" powraca "Jesus Will Kill You", można więc znów przewracać oczyma, ale pewnie niezamierzenie tekst i tytułowa fraza odbierane mogą być humorystyczno-ironicznie, sam utwór zaś brzmi jakby do Oneothrix Point Never dołożyć woodkidową rytmikę z młodzieżowych filmów. Jedynym zgrzytem będzie więc "Ricochet" z mało wyrafinowanym i niezręcznym refrenem, ale na sześć różnych kompozycji jest to rzecz do wybaczenia.
Nawet tak prosty zabieg, jak powstrzymanie się od bombastycznego efekciarstwa w pierwszym utworze, znacznie ułatwia odbiór Anohni i nadaje tej muzyce tak potrzebnej przestrzeni, na "Hopelessness" skompresowanej do nicości. "In My Dreams" to w zasadzie wietrzne, oddychające, ambientowe trzyminutowe intro ze skromnym, enigmatycznym tekstem i niemal progrockowymi klawiszami. "You Are My Enemy" brzmi sakralnie, ale zaskakująco bezpretensjonalnie, zaczyna się niemal a capella, by w finale przerodzić się w gospel i naprawdę niewiele więcej tu potrzeba. Podobnie skromnie, przestrzennie i kojąco brzmi niemal medytacyjne "She Doesn't Mourn Her Loss". Zamiast sloganowych narzekań "Hopelessness" czuć tu wreszcie rześką bryzę optymizmu, przede wszystkim wybija się tu jednak poczucie uwolnienia, swobody, zrzucenia krępujących więzów albumu na siłę innego, chwytliwego, modnego. Dzięki "Paradise" Anohni i Antony And The Johnsons okazują się jedną i znacznie ciekawszą postacią. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]