MOUNT KIMBIE Love What Survives, [2017] Warp || Promujący płytę "Cold Spring Fault Less Youth" koncert Mount Kimbie, który odbył się w Pradze jesienią 2013 roku pamiętny był nie tylko dlatego, że tego samego dnia poznałem swojego przyszłego małżonka. Ewidentnie się starzeję, i nie mam problemu się z tym godzić, ale uczestnictwo w koncertach sprawia mi coraz mniejszą przyjemność. Mount Kimbie byli jednak po prostu bardzo dobrzy, dysponowali wtedy świeżym, naprawdę udanym i zaledwie drugim w karierze albumem a ich żywe podejście do efektownej elektroniki skutkowało wyśmienitą i angażującą formą koncertową.
Skoro jednak dopiero druga płyta jest tak udaną to oczekiwania przed trzecią naturalnie rosną. Duet wydawał się zdawać sobie z tego sprawę i wygasił działalność zarówno wydawniczą, jak i koncertową na parę lat. Powrót aż trzy lata później odbył się pod znakiem testowania nowych idei przed wydaniem kolejnego albumu. Przekształcenie Mount Kimbie, przynajmniej w koncertowej odsłonie, w niemal regularny zespół doprowadziło do lekko przyciężkiego i niezgranego efektu. Potwierdził to też jeszcze jeden koncert, już po wydaniu "Love What Survives", o czym słyszałem z drugiej ręki, uczestnictwo w nim zaledwie rok po poprzednim nie wydawało mi się bowiem ani zasadne, ani potrzebne. Zawłaszcza, że przeciętność nowego brzmienia potwierdziła również sama płyta.
Zamiast rozwijać swoje organiczne podejście do elektroniki w stronę emocjonująco w nim tkwiącego post-rockowego potencjału, Mount Kimbie zdecydowali się na stylizację post-punkową, w której być może byłoby im do twarzy, gdyby nie zawiodło wykonanie. Pełno tu dysonansów, najczęściej niemal na granicy fałszu. Przybrudzony automat perkusyjny i fałszująca linia basu mają być częścią post-punkowego anturażu, ale efekt jest wysoce nieprzyjemny, zwłaszcza dla osób pamiętających lata dziewięćdziesiąte i palpitacje serca towarzyszące każdemu zniekształceniu dźwięku rodzącemu myśl o wkręcającej się kasecie. Roboczemu charakterowi całości nie pomagają zresztą same kompozycje w większości nie mające na siebie pomysłu. Z drugiej zaś strony mamy tutaj utwory wyróżniające się w sposób oczywisty, czyli te z gościnnymi wokalistami. James Blake i King Krule to jednak nudne i bezpieczne wybory, pierwszy z nich staje się powoli karykaturą samego siebie, całkiem serio zbliżając się do Sama Smitha, przereklamowanie drugiego zaś staje się powoli coraz jaśniejsze. "Marylin" z Micachu również trochę się gubi, ale ma przyjemnie medytacyjny charakter, najlepiej jednak wypada "You Look Certain (I’m Not So Sure)" z wokalistką praktycznie nieznaną. Rozedrgane fałszowanie i tutaj daje się we znaki, ale Andrea Balency idealnie wręcz imituje manierę Stereolab z nakładającymi się pętlami melodyjnie motorycznego wokalu.
Chwali się, że "Love What Survives" przynajmniej stara się być płytą diametralnie różną od poprzedników. Angażujący artyzm "Cold Spring Fault Less Youth" pozostaje jednak niezagrożony a intymną wielkomiejskość z wyspiarskim posmakiem "Crooks & Lovers" lepiej dziś realizuje Gold Panda. 6/10 [Wojciech Nowacki]
Skoro jednak dopiero druga płyta jest tak udaną to oczekiwania przed trzecią naturalnie rosną. Duet wydawał się zdawać sobie z tego sprawę i wygasił działalność zarówno wydawniczą, jak i koncertową na parę lat. Powrót aż trzy lata później odbył się pod znakiem testowania nowych idei przed wydaniem kolejnego albumu. Przekształcenie Mount Kimbie, przynajmniej w koncertowej odsłonie, w niemal regularny zespół doprowadziło do lekko przyciężkiego i niezgranego efektu. Potwierdził to też jeszcze jeden koncert, już po wydaniu "Love What Survives", o czym słyszałem z drugiej ręki, uczestnictwo w nim zaledwie rok po poprzednim nie wydawało mi się bowiem ani zasadne, ani potrzebne. Zawłaszcza, że przeciętność nowego brzmienia potwierdziła również sama płyta.
Zamiast rozwijać swoje organiczne podejście do elektroniki w stronę emocjonująco w nim tkwiącego post-rockowego potencjału, Mount Kimbie zdecydowali się na stylizację post-punkową, w której być może byłoby im do twarzy, gdyby nie zawiodło wykonanie. Pełno tu dysonansów, najczęściej niemal na granicy fałszu. Przybrudzony automat perkusyjny i fałszująca linia basu mają być częścią post-punkowego anturażu, ale efekt jest wysoce nieprzyjemny, zwłaszcza dla osób pamiętających lata dziewięćdziesiąte i palpitacje serca towarzyszące każdemu zniekształceniu dźwięku rodzącemu myśl o wkręcającej się kasecie. Roboczemu charakterowi całości nie pomagają zresztą same kompozycje w większości nie mające na siebie pomysłu. Z drugiej zaś strony mamy tutaj utwory wyróżniające się w sposób oczywisty, czyli te z gościnnymi wokalistami. James Blake i King Krule to jednak nudne i bezpieczne wybory, pierwszy z nich staje się powoli karykaturą samego siebie, całkiem serio zbliżając się do Sama Smitha, przereklamowanie drugiego zaś staje się powoli coraz jaśniejsze. "Marylin" z Micachu również trochę się gubi, ale ma przyjemnie medytacyjny charakter, najlepiej jednak wypada "You Look Certain (I’m Not So Sure)" z wokalistką praktycznie nieznaną. Rozedrgane fałszowanie i tutaj daje się we znaki, ale Andrea Balency idealnie wręcz imituje manierę Stereolab z nakładającymi się pętlami melodyjnie motorycznego wokalu.
Chwali się, że "Love What Survives" przynajmniej stara się być płytą diametralnie różną od poprzedników. Angażujący artyzm "Cold Spring Fault Less Youth" pozostaje jednak niezagrożony a intymną wielkomiejskość z wyspiarskim posmakiem "Crooks & Lovers" lepiej dziś realizuje Gold Panda. 6/10 [Wojciech Nowacki]