29 sierpnia 2018

Recenzja Sóley "Endless Summer"


SÓLEY Endless Summer, [2017] Morr Music || Przy całym swym niezręcznym uroku, będącym specjalnością Sóley zwłaszcza podczas żywych występów, przyznać trzeba, że jej muzyka jest w gruncie całkiem upiorna. Z debiutu "We Sink" pobrzmiewała typowa islandzko-rustykalna ornamentyka, ale kontrastowana z tak dziewczęco malowniczymi tytułami jak "Kill The Clown". "Ask The Deep" dalej pokazywało, że Sóley bardziej interesuje snucie ponurych opowieści niż pisanie porywająco przebojowych piosenek, ale i ten album mimo minorowej spójności tworzył atrakcyjną całość, której odświeżającej wielowymiarowości dodawał każdy bardziej zespołowy fragment. Sóley zostawiona sama sobie naturalnie zwraca się w stronę lekkiej makabreski. I bynajmniej nie ma nic w tym złego. Instrumentalna i zaaranżowana wyłącznie na pianino epka "Krómantik", rzecz raczej pomijana a warta odszukania, brzmi przecież niemal jak skrzyżowanie ścieżek dźwiękowych do "Westworld" i "American Horror Story".


Tytuł trzeciej płyty Sóley, jakkolwiek szczery, mógł jednak rodzić podejrzenia, że nie będzie to ani letnia płyta z przebojami, ani drastyczna odmiana brzmienia. Otwierająca album "Úa" to nadal typowa dla rękopisu Sóley islandzko-pozytywkowa piosenka, tym razem jednak, jako dedykowana córce artystki, bardziej osobista i istotnie rozświetlona. W czym zresztą pomaga zaprawdę krystaliczna produkcja. "Sing Wood To Silence" wydaje się już być zaginionym łącznikiem między tymże albumem a wcześniejszą epką "Don't Ever Listen". Tam Sóley jawiła się w minimalistycznej, ale bynajmniej nie surowej odsłonie, sięgając po niemal post-rockowo motoryczny folk. Ta sama skromność, pozbawiona jednak niepokoju, tutaj nabiera stopniowej głębi. Przedmiotem zainteresowania nadal są melodyjne historie raczej niż tradycyjne piosenki. Nawet jeśli kompozycje okazują się bardziej piosenkowe, jak "Never Cry Moon" które można wyobrazić sobie jako utwór Reginy Spektor czy Fiony Apple, to Sóley nie popełnia ich najczęstszych błędów i mimo nacisku położonego na opowieści sama nie wysuwa się przytłaczająco na pierwszy plan i pozwala wybrzmieć muzyce.

Specjalnością Sóley jest nie tyle eskalacja, co swoiste kompozycyjne "rozbłyski", zupełnie jakby utwór wpadał nagle do króliczej nory i zyskiwał nieoczekiwanej wielowymiarowości. Dzieje się tak i w ozdobionym gustownymi orkiestracjami "Never Cry Moon", i w stopniowo nabierającym kontrolowanej epickości, subtelnie podbitym syntezatorem i znacznie mniej subtelnymi organami "Traveler", czy wreszcie w "Grow", początkowo jazzowo szurającym, lecz motorycznie narastającym w stronę najbardziej chwytliwego wersu płyty, którym w przypadku Sóley oczywiście jest We grow, and then we die. Jednocześnie znajdują się tu kompozycje zakrojone na nieco mniejszą skalę, pokazujące że czasem wystarczy po prostu krystalicznie czyste pianino ("Before Falling"), niemal dronowe smyczki aż proszące się o kolaborację Sóley z Resiną ("Inbetween") czy skupienie się właśnie na roli pianistki bardziej niż na fantazyjnym światotwórstwu ("Endless Summer"). Ale to właśnie pod postacią kreacji spójnego świata, z którego wydają się pochodzić wszystkie jej piosenki, na "Endless Summer" krystalizuje się wyjątkowy warsztat Sóley, która zręcznie podąża niełatwą drogą pisania utworów niekoniecznie oczywistych, ale fascynujących zarówno razem, jak i z osobna. 8/10 [Wojciech Nowacki]