QUEENS OF THE STONE AGE Villains, [2017] Matador || Wyobraźcie sobie jedną z waszych najlepszych przyjaciółek, nota bene mężatkę, choć być może nie ma to tu większego znaczenia. Niezobowiązująco odwiedzacie się w swych domach, więc na tym etapie wieloletniej zażyłości nie jest żadnym problemem, że podczas waszej wizyty przyjaciółka postanawia umyć podłogę. W tle rzecz jasna pobrzmiewa sobie muzyczka i tym razem zamiast zwyczajowego, dziewczęcego zestawu Lana Del Rey - Anneke Van Giersbergen - Behemoth jest to Queens Of The Stone Age. I tak oto wasza droga przyjaciółka mopuje przed wami podłogę podśpiewując I wanna suck, I wanna lick a jedynym co was w całej tej malowniczej sytuacji frapuje jest pięknie zobrazowane miejsce w którym Queens Of The Stone Age się znalazło.
Nie ma wątpliwości co do tego, że na przełomie wieków płyty takie jak "Rated R" i "Songs For The Deaf" były istotnym elementem dość ekscytujących czasów. Gdy w 2000 roku "Kid A" ustanawiało status quo na przyszłość, "Rated R" było jednym z nielicznych już wtedy podrygów tradycyjnie pojmowanej muzyki rockowej w walce o utrzymanie swej istotności. Bez przechodzenia na stronę alternatywy, bez nalepki indie-rocka, bez flirtowania czy konkurowania z "nową rockową rewolucją", ale też bez starczego odgrzewania dawnych recept. Po-prostu-rockowa płyta nadal była w stanie okazać się świeżą, nowatorską, zaskakującą. Przy tym tak uniwersalnie udaną, że trafić mogła i do mainstreamu, i do indie-hipsteriady, i teraz-rockowych tradycjonalistów. Bo dlaczego nie? Po latach jednak wiemy, że w nowym stuleciu takie albumy należą do rzadkości.
Dla wykonawców "dojrzałych", czyli starych rutyniarzy wydających równe płyty nie wykraczające już swym zasięgiem poza krąg usatysfakcjonowanych fanów, jest bardzo cienka granica między starzeniem się pomysłowym a typowym trwaniem w samozadowoleniu. Na "...Like Clockwork" numer się udał, pomimo dość płaskiej produkcji, album ten przyniósł przynajmniej kilka udanych melodii, parę przebojowych kompozycji i trochę rozwiązań, które nienachalnie igrały z niby już ustalonym wizerunkiem zespołu. "Villains" to album pozornie bardzo podobny do poprzednika, ale im bardziej Queens Of The Stone Age starają się być zabawnym zespołem, tym bardziej jawią się jako pozbawieni humoru i autorefleksji. W najlepszych momentach mamy tu podlany lekko zjełczałym testosteronem glam-rock, który jednak stawia pomnik pewnym tradycjom zamiast odkrywać je na nowo. Najładniej w pamięć zapada "Fortress", stopniowo eskalujące i porzucające zabawowy nastrój na rzecz chwytliwego i nietypowo dla Queens Of The Stone Age eterycznego refrenu. Reszta zaś kompozycji jest przyciężka, przydługa, o umiarkowanej, nieinwazyjnej temperaturze. Przeciętność można jednak wytrzymać, nawet znaleźć dla niej zastosowanie, gorzej jeśli stara się udawać, że jest czymś więcej.
Próba napisania lżejszego, prostszego od "...Like Clockwork" albumu zawiodła pogrzebana pod tłustą, przyciężką produkcją, łamiącą kruchość niedostatecznie silnych kompozycji. Czasem w tle chichocze późny Marilyn Manson, któremu znacznie jednak lepiej wychodzi wędrowanie po kolejnych stopniach autoironii. Czasem pobrzmiewają tu Arctic Monkeys, którzy sami przecież w pewnym momencie pragnęli brzmieć jak Queens Of The Stone Age, Josh Homme zaś ewidentnie nie ma finezji pozwalającej mu na poruszanie się po jakichkolwiek meta-poziomach. Oczywiście, umieszczenie przez terazrockowców "Villans" na trzecim miejscu najlepszych albumów piętnastolecia jest aż zbyt łatwym celem do okrutnych żartów, ale co w tym zaskakującego skoro Queens Of The Stone Age zmierzają w stronę bycia trochę twardszym U2, czyli markującej własną istotność muzyki dla ludzi albo nie słuchających muzyki tak naprawdę, albo nie aktualizujących swych gustów, albo po prostu potrzebujących przyjemnej ścieżki dźwiękowej do sobotniego mopowania podłogi. Ale tutaj nadal lepiej sprawdza się "...Like Clockwork". 5/10 [Wojciech Nowacki]