10 grudnia 2018

Recenzja Four Tet "New Energy"


FOUR TET New Energy, [2017] Text || Jest coś niezmiernie kojącego w świadomości, że te same reguły, oczywiście w innej skali, działać potrafią w przypadku twórców indie-elektroniki, co u rockowych gigantów i stadionowych dinozaurów. Zatem najpierw zasłużony artystyczny i komercyjny sukces, wsparty entuzjazmem fanów i krytyki, potem faza eksperymentowania, prób modyfikowania własnego brzmienia z niekoniecznie satysfakcjonującymi efektami, by wreszcie ogłosić tzw. powrót do korzeni.



Owszem, jeśli weźmiemy pod uwagę regularne, długogrające płyty, które Kieran Hebden wydaje pod szyldem Four Tet, to "New Energy" faktycznie jest najlepszym jego albumem od "There Is Love In You", ale nie dajcie się zwieść nowej energii. Jest to raczej energia stara, odgrzana w letniej tylko temperaturze. Tym razem więc nic już nie irytuje, całość jest to przyjemna, ale ani nie wprowadza niczego nowego, ani nie porywa na wzór najlepszych spośród minionych dokonań Four Tet. Właściwy materiał sprawdziłby się zapewne lepiej jako epka, gromada krótkich przerywników nie ma tutaj bowiem żadnego innego celu niż wydłużanie i uprzyjemnianie całości, która przepływa w sennie komfortowej atmosferze.

Sam Hebden wydaje się być znacznie bardziej zrelaksowany, pozbawiony chęci eksperymentatorskiego czy rytmicznego popisywania się. "Two Thousand And Seventeen" to właśnie taki niespieszny chill bliski Bonobo, żywszy "Lush" brzmi z kolei jak Jamie xx chcący brzmieć jak Four Tet. "You Are Loved" bardziej przypomina jego ostatnie, kanciaste wcielenie i rytmiczne fascynacje, ale w takiej właśnie uprzyjemnionej wersji, która nie wydaje się dokądkolwiek zmierzać. "New Energy" jest zresztą, jak na Four Tet, płytą wyjątkowo minimalistyczną, ale kompozycyjnie zatrzymuje się gdzieś w połowie drogi. Konsekwentna celebracja minimalizmu mogła przynieść faktycznie całkowicie nowy rodzaj energii, co pokazuje choćby medytacyjny początek "LA Trance", upstrzony niestety później dość infantylnymi elektronicznymi blipnięciami, mającymi przypominać typową dla Four Tet melodykę. Szkoda, bo w końcówce czytelniejsze się stają echa Boards Of Canada. Najlepiej zatem sprawdzają się kompozycje najbardziej oczywiste, żywe, ale skromne i klarowne "Planet" oraz przede wszystkim chłodne, zaciekłe "SW9 9SL", niczym Burial pełne wielkomiejskich ech i w prosty sposób eskalujące. Z albumu na album kolejny więc krok w górę. 7/10 [Wojciech Nowacki]