ZOLA JESUS Okovi, [2017] Sacred Bones || Do Zoli Jesus od zawsze podchodzę ze sporą nieufnością i to nie tylko z powodu jej flagowego wręcz odwoływania się do słowiańskiego / rosyjskiego / "wschodnioeuropejskiego" pochodzenia. Mistyczna egzotyka kusi wizerunkowo, zwłaszcza w przypadku dusz, którym uwierać zdaje się niedostatek wyrafinowania własnej, amerykańskiej tożsamości. Każdy Amerykanin ma w końcu prawo odwoływać się do jakiegoś pochodzenia, pytaniem pozostaje, jak i kiedy zbilansować proporcje między tożsamością odziedziczoną po przodkach a nową, amerykańską. Wydawać by się mogło, że domniemana rosyjskość Zoli Jesus jest jeszcze rzeczą na tyle świeżą, że pozwala jej się kreować bardziej na Rosjankę urodzoną w Stanach niż Amerykankę rosyjskiego pochodzenia. Tymczasem, okazuje się, że i jej "prawdziwe" imię Nika Roza Danilova jest fikcją. Proszę Państwa, oto Nicole Hummel, która zapytana w wywiadach, cóż to właśnie czyta, odpowiada, że akurat "Mistrza i Małgorzatę", a i jej artystyczny pseudonim do najbardziej wyrafinowanych intelektualnie nie należy. To jednak zupełnie inny poziom artystycznej kreacji niż Lady Gaga czy Lana Del Rey, z problemami wielonarodowej tożsamości zaś znacznie lepiej radzi sobie Emika.
Nie pomagają też ani koncerty, intensywne, ale w swym ponurym monumentalizmie i scenicznym opętaniu dość wystudiowane, ani jednorazowe przejście pod skrzydła wielkiego wydawnictwa płytą "Taiga". Chęć wejścia do świata popu jest nawet całkiem zrozumiała, Zola Jesus zresztą na pierwszych swych wydawnictwa była na tyle eksperymentatorska, że przyznać trzeba, że nie było to jej ambicją od samego początku. Nieudane popowe próby mieli za sobą i Twin Shadow, i How To Dress Well, ale po fiaskach ich mainstreamowo orientowanych płyt nie tylko zwrócili się z powrotem w stronę bardziej niezależnych brzmień, ale też nagrali albumy ciekawsze i bardziej eksperymentujące niż ich dotychczasowe dokonania. Zola Jesus tymczasem powraca i do starego labelu, i do starych brzmień, nawet "Taigę" wpisując w kontekst bycia dla niej typową.
Najmocniejszą stroną "Okovi" pozostaje produkcja, klarowna, jasno zdefiniowana, intymna i monumentalna zarazem, doskonale się sprawdzająca przy dostarczaniu wielkich wrażeń w małych klubach. W kompozycje wkrada się jednak stagnacja. Elektronika w tle udanie i nowocześnie akcentuje dość czarno-białe nastroje, piosenki ciągle mają te chwytliwe akcenty, ale melodyka Zoli Jesus pozostaje zasadniczo niezmienna, co uwydatniania tylko jej charakterystyczny, silny i monotonny jednak wokal. Wszystko to już jednak było, od samej muzyki po oprawę graficzną nie ma na "Okovi" niczego, co w jakikolwiek sposób by zaskakiwało. Album ani nie męczy, ani nie przykuwa uwagi, zastanawiać zacząć się można czy kontynuacja "Taigi" nie przyniosłaby ciekawszych efektów, nawet jeśli nowa płyta jest i lżejszą, i gustowniejszą. Zola Jesus jest zatem ciągle pozostawionym bez odpowiedzi projektem Nicole Hummel mierzącej się na wielu poziomach z pytaniem o własną tożsamość. 6/10 [Wojciech Nowacki]
Nie pomagają też ani koncerty, intensywne, ale w swym ponurym monumentalizmie i scenicznym opętaniu dość wystudiowane, ani jednorazowe przejście pod skrzydła wielkiego wydawnictwa płytą "Taiga". Chęć wejścia do świata popu jest nawet całkiem zrozumiała, Zola Jesus zresztą na pierwszych swych wydawnictwa była na tyle eksperymentatorska, że przyznać trzeba, że nie było to jej ambicją od samego początku. Nieudane popowe próby mieli za sobą i Twin Shadow, i How To Dress Well, ale po fiaskach ich mainstreamowo orientowanych płyt nie tylko zwrócili się z powrotem w stronę bardziej niezależnych brzmień, ale też nagrali albumy ciekawsze i bardziej eksperymentujące niż ich dotychczasowe dokonania. Zola Jesus tymczasem powraca i do starego labelu, i do starych brzmień, nawet "Taigę" wpisując w kontekst bycia dla niej typową.
Najmocniejszą stroną "Okovi" pozostaje produkcja, klarowna, jasno zdefiniowana, intymna i monumentalna zarazem, doskonale się sprawdzająca przy dostarczaniu wielkich wrażeń w małych klubach. W kompozycje wkrada się jednak stagnacja. Elektronika w tle udanie i nowocześnie akcentuje dość czarno-białe nastroje, piosenki ciągle mają te chwytliwe akcenty, ale melodyka Zoli Jesus pozostaje zasadniczo niezmienna, co uwydatniania tylko jej charakterystyczny, silny i monotonny jednak wokal. Wszystko to już jednak było, od samej muzyki po oprawę graficzną nie ma na "Okovi" niczego, co w jakikolwiek sposób by zaskakiwało. Album ani nie męczy, ani nie przykuwa uwagi, zastanawiać zacząć się można czy kontynuacja "Taigi" nie przyniosłaby ciekawszych efektów, nawet jeśli nowa płyta jest i lżejszą, i gustowniejszą. Zola Jesus jest zatem ciągle pozostawionym bez odpowiedzi projektem Nicole Hummel mierzącej się na wielu poziomach z pytaniem o własną tożsamość. 6/10 [Wojciech Nowacki]