6 kwietnia 2019

Recenzja The Prodigy "No Tourists"


THE PRODIGY No Tourists, [2018] Take Me To The Hospital || Keith Flint to The Prodigy i myśląc o miejscu, wizerunku i energii tejże formacji w ciągu ostatnich dwóch dekad nie sposób się nie zgodzić z takim utożsamieniem. Zasłużony sukces "The Fat Of The Land" w 1997 roku na wiele lat zahamował rozwój grupy, ale nadał jej twarz Keitha Flinta i kierunek działań polegający zdecydowanie bardziej na nawiązywaniu do tej przełomowej płyty niż na próbie stworzenia zupełnie nowej jakości, na wzór diametralnie różnych, wielkich trzech pierwszych albumów The Prodigy z lat dziewięćdziesiątych.

Ścieżka zawężona została do tych wydestylowanych z "The Fat Of The Land" brzmień, które najsilniej kojarzyły się z punkowo-cyrkowym, ale i na wskroś brytyjskim wizerunkiem Flinta. Próbą takiej kontynuacji był skazany na zapomnienie singiel "Baby's Got A Temper" z 2002 roku. Nawet płyta "Always Outnumbered, Never Outgunned", którą Liam Howlett w 2004 roku w końcu odnowił The Prodigy, choć bez udziału żadnego z członków grupy, swymi kanciastymi bitami i krzykliwymi samplami silnie w duchu przypominała właśnie flintowe szaleństwa. Ostatecznie The Prodigy zdecydowali się na pełną ich celebrację przy jednoczesnym zanurzaniu się we własną przeszłość. "Invaders Must Die" przyniosło wesoło głupiutką i całkiem rozrywkową nostalgię, "The Day Is My Enemy" już jednak zawiodło jako całość przyciężka, niezbyt lotna i zdecydowanie zbyt długa. "No Tourists" na szczęście większość tych niedociągnięć naprawia.


Z ulgą odnotować należy, że album liczy tylko dziesięć utworów. Płyta jest kompaktowa, zabawna, nie sili się wzorem poprzedniczki na zbyteczną powagę, nie wydaje się wnosić pretensji do bycia czymś więcej niż muzycznym ekwiwalentem adrenalinowego strzału. Nie próbuje już eksperymentować i szukać różnorodności wzorem klasycznych albumów The Prodigy. Nawet na "Invaders Must Die" i "The Day Is My Enemy" mieliśmy chwile wytchnienia, jakieś momenty przełamania intensywnej atmosfery, "No Tourist" już w takie próby subtelności się nie bawi. Kanciaste rytmy, karuzelowe zapętlenia, lekka infantylność, rave'owa dynamika, echa drum'n'bassu, wszystko to się z sobą miesza w proporcjach, które nie pozwalają na pojawienie się irytacji. Materiał ten doskonale by się odnalazł jako stacja radiowa w Grand Theft Auto lub ścieżka dźwiękowa do Need For Speed. Nie znajdziemy tu ani nic odkrywczego, ani jakoś się wyróżniającego, ale jeśli "The Day Is My Enemy" potrafiło solidnie wymęczyć to w przypadku "No Tourists" nie ma powodu by nie odtworzyć sobie tej płyty raz jeszcze.

Szykowało się zestawianie "No Tourists" z "No Geography" ich niegdysiejszych konkurentów The Chemical Brothers. Szkoda, kontekst tego albumu uległ na zawsze tragicznej odmianie wraz ze śmiercią Keitha Flinta. Abstrahując jednak od wizerunku i popkulturowego znaczenia The Prodigy jego wkład w muzyczny aspekt grupy zawsze był tylko niewiele więcej niż symboliczny. Ale Flint był i będzie przede wszystkim ikoną, o przyszłość więc The Prodigy w formie którą pomógł ukształtować można być chyba spokojnym. 6/10 [Wojciech Nowacki]