2 kwietnia 2019

Recenzja Thom Yorke "Suspiria"


THOM YORKE Suspiria, [2018] XL || Wartościowanie ścieżek dźwiękowych przynosi szereg trudności. Muzyka zawsze posiadać będzie jakiś kontekst, ale jeśli w pierwszym rzędzie jest muzyką ilustracyjną to kontekst ten jest tak ciążący i jasno nakreślony, że nie sposób się do niego nie odnieść. Nawet jeśli zdecydujemy się na jego świadome pominięcie to już poprzez samo dokonanie takiego wyboru przyznajemy mu istotną wagę. Podejście do "Suspirii" bez znajomości filmu wydaje się z jakiegoś powodu już na starcie doświadczeniem wybrakowanym i problematycznym. Łatwiej jednak uchwycić inne pole interpretacyjne. Czy ten dwupłytowy album jest w istocie najlepszym solowym dokonaniem Thoma Yorke'a?

Pułapką związaną ze słuchaniem "Suspirii" jest wyobraźnia. Dobrą muzykę instrumentalną poznajemy po tym, w jaki sposób ewokuje ona w naszej myśli obrazy. Ba, w przypadku Yorke'a i Radiohead nawet opatrzone konkretnymi słowami piosenki oferują naszej wyobraźni dodatkowe warstwy sięgające daleko poza zwyczajną lirykę. Słysząc wszystkie wplecione tutaj stukoty, pogłosy, skrzypnięcia natychmiast podlegamy upiornie panicznej atmosferze "Suspirii" i snuć zaczynamy własne obrazy. Ale ale, obraz ten już istnieje w postaci filmu, odbierana jest nam zatem swoboda, cokolwiek sobie nie wyobrazimy będzie fałszem w zestawieniu z oficjalną wykładnią filmu. Ścieżki dźwiękowe Mogwai łatwiej odbierać jako w miarę autonomiczne jednostki, ale nad "Suspirią" jaszczurcze spojrzenie Tildy Swinton unosi się silniej niż klapnięte oczko Yorke'a.


Najbardziej fascynujące w tym pieczołowicie rozpisanym materiale jest to, że z łatwością by można z niego wyodrębnić przynajmniej kilka zupełnie różnych mini-albumów lub epek. Z teatralnym ambientem i field recordingiem, z neoklasycznymi kompozycjami zaaranżowanymi na motoryczne pianino, z filmowymi i eksperymentującymi zarazem orkiestracjami, z postapokaliptycznymi pejzażami, z pustynną psychodelią, z sakralnymi chórami, z wariacjami na temat Twin Peaks, wreszcie z bliskimi Radiohead i pięknie niebanalnymi piosenkami. Jednocześnie jednak wszystkie te odcienie układają się w absolutnie spójną całość, obszerną, niemal półtoragodzinną, trzymającą w nieustannym napięciu. Całkiem zresztą dosłownym, w końcu mówimy o ścieżce dźwiękowej do horroru. Bardziej to jednak Kafka niż Lovecraft, bardziej duszne poddasze pełne pamiątek i artefaktów z dachami miasta i rozgwieżdżonym niebem prześwitującymi przez pokrzywione dachówki niż wilgotna piwnica.

Bezbłędna ta całość potwierdza w całej rozległości znany już talent i rosnącą wszechstronność Yorke'a jako kompozytora, pieśniopisarza, producenta, aranżera. Nawet te kilka zawartych na "Suspirii" piosenek pozwala nam się solidnie zadumać, z łatwością znaleźć by się bowiem mogły na płycie nowej inkarnacji Radiohead, nie stoi za nimi jednak zespół, lecz jeden tylko człowiek. Wzdragam się przed nazywaniem "Suspirii" najlepszym jego solowym dziełem. Ale jeśli "The Eraser" brzmiał jak stacja pośrednia między "Hail To The Thief" a "In Rainbows" Radiohead a "Tomorrow's Modern Boxes" rozwijając najbardziej awangardowe elementy elektroniki "Kid A" mogło być zbyt hermetyczne, o tyle "Suspiria" na swój sposób może faktycznie okazać się powszechnie najprzystępniejszym albumem Thoma Yorke'a. 8/10 [Wojciech Nowacki]