19 lipca 2011

Recenzja Architecture in Helsinki „Moment Bends”


ARCHITECTURE IN HELSINKI Moment Bends, [2011] V2 || Australijczycy to muszą być fajni ludzie. Sympatyczni, weseli, zdrowi, uśmiechnięci. W ciągu ostatnich paru ostatnich miesięcy miałem okazję widzieć na żywo Cut Copy oraz dwukrotnie Architecture in Helsinki - za każdym razem były to wydarzenia energetyczne i porywające. Oba zespoły emanują radością grania i szczerego kontaktu z publiką, chętnie przechadzając się wśród niej przed i po koncercie. Domowy kontakt z nimi zapewniają nam natomiast ich najnowsze dzieła. W przypadku Cut Copy jest to bardzo dobry i niesłusznie niedoceniany Zonoscope, Architecture in Helsinki raczą nas zaś aktualnie płytą Moment Bends. Niestety.

Moda na szeroko rozumiane lata osiemdziesiąte trwa w najlepsze, mutując i dając przerzuty na kolejne gatunki, często z interesującymi rezultatami. Nie wiedzieć czemu, po taką estetykę postanowili sięgnąć Architecture in Helsinki, zespół posiadający przecież od początków swego istnienia własny i charakterystyczny styl. Zarówno akustyczne i elektroniczne przeszkadzajki krążyły gęsto po ich beztroskich piosenkach, nieprzytłaczając jednak aranżacyjnym bogactwem, czym zdarzało się zgrzeszyć już niejednym (vide Arcade Fire). Najwidoczniej wzięli sobie jednak do serca wygłaszane tu i ówdzie uwagi o potencjalnym ślepym zaułku, więc postanowili odmienić brzmienie.


Żeby nie było nieporozumień, odmiana ta nie jest wcale tak drastyczna i nieoczekiwana, to wciąż ten sam zespół i te same wesołe piosenki. Zamiast jednak dżungli dźwięków przeróżnego pochodzenia, na Moment Bends mamy głównie syntezatory i automaty perkusyjne. Brzmienie zespołu zostało spłaszczone, mając spory, zwłaszcza koncertowy, potencjał. Niemal wszystkie utwory brzmią podobnie, a cała płyta niesamowicie jednorodnie, co nie jest bynajmniej zaletą. Odarcie z aranżacyjnych ciekawostek na rzecz klimatu lat osiemdziesiątych ujawniło jak w gruncie rzeczy prostą jest i zawsze była muzyka Architecture in Helsinki. Na prostotę trzeba jednak również mieć pomysł.

Nie zabrakło go w That Beep, najstarszym utworze w zestawie, bo pochodzącym z wydanej już w 2008 roku EP-ki. Kroczący, rozśpiewany, z lekkim podskórnym nerwem i doskonałym wokalem uroczej Kellie Sutherland, kusi i uwodzi. Na wszystkich którzy dali się zwieść czeka również kolejny udany singiel, Contact High, pozornie najzwyczajniejsza popowa piosenka świata, wykręcająca jednak auto-tune'owe efekty we wszelkie możliwe strony. Wspólną cechą obu tych utworów jest swoista dziwność, pod lukrowaną posypką kryje się w nich coś doprawdy ciekawego.


Niestety, nic specjalnego nie kryje się pod lukrem pozostałej części albumu. Desert Island otwiera go karaibskimi wręcz rytmami, Escapee bieży jak napisy sensacyjnego serialu z 1986 roku, w W.O.W Kellie wciela się w słodką idolkę nastolatek, mamy romantyczne ballady, dużo słodyczy, muzykę niczym z pokazów mody w Denial Style i Everything’s Blue, znajdzie się i gitarowe solo w Deep Down. Brzmi przyjemnie, prawda? Otóż nie brzmi wcale. Nawiązując do być może najbardziej zabawowej epoki w dziejach muzyki, Architecture in Helsinki stworzyli swoją najmniej zabawową płytę. Podczas gdy jej poprzedniczka, Places Like This, nagrywana była w ledwie miesiąc, produkcja Moment Bends trwała od lata 2008 po początek 2010 roku. Zespół miał najwyraźniej za dużo czasu na spłaszczanie i ujednolicanie własnego brzmienia.

Wracając do koncertowego wcielenia zespołu, ku wielkiemu zaskoczeniu, utwory z Moment Bends sprawdzają się na żywo doskonale. Niezauważalnie przeplatają się ze starszymi piosenkami, brzmiąc mocniej i przede wszystkim pełniej. A jako że nie wierzę w teorię, że muzyka na żywo zawsze brzmi lepiej niż ta z płyty, pozostaje wątpliwość co do jej produkcji, tudzież talentów aranżacyjnych, których być może Architecture in Helsinki w nowej odsłonie zabrakło. 4.5/10 [Wojciech Nowacki]