GREENWHICH TEA PARTY EP I, [2011], self-released || Przez ostatnie miesiące zauważyłam, że spośród mniej znanych zespołów najbardziej przyciągają mnie te tonące albo przynajmniej pływające po morzu melancholii. Greenwich Tea Party należy raczej do tych drugich, chociaż w odpowiednich warunkach panowie są w stanie wyrzucić nas za burtę. To kawałek smutnej, ale pięknej muzyki.
Zespół jest młodziutki, pochodzi z Wielkiej Brytanii i tworzą go: Jacob Berry – wokale i gitara, Douglas Dare - keyboard, Fabian Prynn – perkusista i producent oraz Martin Berger – pochodzący z Norwegii basista. Panowie mają już za sobą mniejszy festiwal i dość sporą ilość zagranych koncertów. Odkryłam ich kilka miesięcy temu i choć zdaję sobie sprawę, że to nie jest jakieś arcydzieło ani odkrycie 2011 roku, to myślę, że warto się zapoznać z twórczością tego kwartetu. Album jest w całości do wysłuchania oraz ewentualnie sciągnięcia na Bandcampie.
Ogromny plus zyskują za klawisze, których dźwięk w odpowiednich momentach obciąża strukturę piosenek, a w innych dodaje im polotu. Wokal także obfity jest w pierwiastek nostalgii. Bardzo możliwe, że podczas odsłuchu przyjdzie wam na myśl skojarzenie z Coldplay. Sam zespół wśród swoich inspiracji wymienia takie zespoły jak Fleet Foxes, Grizzly Bear czy Joni Mitchell.
Od razu słychać, że to Wyspiarze. Nie tylko za sprawą akcentu, którego nie da się ukryć, ale także zdystansowania, powagi i raczej negatywnego rozpatrywania rzeczywistości, który podobno jest charakterystyczny dla większości Brytyjczyków – nacji o wciąż skrywanej radości.
Jeśli chodzi o instrumenty perkusyjne to są one mocno wycofane, tworzą jedynie rytmiczny kręgosłup dla kompozycji. Są dodatkiem do keyboardu i wokali – tak samo jak gitara (chociaż ta ma nieco większy udział w tworzeniu całości). Instrumentarium we wszystkich pięciu utworach jest do siebie dość podobne. Dominują klawisze i łagodny, ale porywający wokal Jacoba. Zmienia się jedynie częstotliwość perkusji i udział gitar w poszczególnych utworach. No i oczywiście liryki.
Idąc za tym ostatnim rozróżnieniem mamy Softly Come, Softly Go - utwór otwierający EP-kę. Dla mnie to piosenka o stracie kogoś bliskiego. Bardziej o śmierci niż o miłości. Ale interpretacji – jak sami uznają muzycy – może być tyle ile będą w stanie wymyślić odbiorcy. Bread and Honey mówi z kolei o przeciwnościach losu. Jest wyrazem żalu i niezgodą na otaczającą rzeczywistość. Tutaj wokal Jocoba brzmi momentami bardziej jak płacz niż śpiew. To zdecydowanie najsmutniejszy utwór z całej płyty. Dalej mamy dwa spokojniejsze utwory Lead Weight oraz Tog. A na końcu czeka nas utwór pt. Apple Core, który jest drugim najlepszym utworem na krążku (zaraz po Softly Come, Softly Go).
Nie wiem czy takie było zamierzenie, ale we mnie muzyka GTP automatycznie powoduje refleksyjny nastrój. Nagle mam ochotę przeglądać rodzinne zdjęcia i rozmyślać o przeszłości. 7/10 [Agnieszka Hirt]