7 lipca 2011

Recenzja Hjaltalín „Terminal”


HJALTALÍN Terminal, [2010] Isound || Hjaltalín to kolejny wszechstronny zespół z Islandii, który zdobył światowe uznanie. Wprawdzie zawsze gdzieś w cieniu Sigur Rós czy Björk, ale udało się im wypracować własny styl i trafić w upodobania muzyczne rzeszy odbiorców. Pierwsza płyta ośmioosobowej formacji z Reykjaviku, Sleepdrunk Seasons, była bardzo spójną kompilacją poszukiwań słońca na wulkanicznej wyspie. Pewnie dlatego zawsze tak przyjemnie mi się jej słucha. Wydany w 2010 roku Terminal miał być potwierdzeniem wszechstronności i dojrzałości debiutu zespołu. W błyskawicznym tempie wyprzedził solowy album Jónsiego z Sigur Rós czy kolejny fantastyczny krążek Múm w boju o Icelandic Music Awards 2010, po czym Hjaltalín zostali okrzyknięci godnymi następcami tychże właśnie artystów. Dla mnie ta ocena jest bardzo na wyrost, gdyż Terminal mimo że jest płytą dobrą, to jednak chaotyczny zbiór, nie do końca przemyślanych ambicji.

Album rozpoczyna się manifestacją eklektyzmu, jaki widać było już na debiucie. Suitcase Man od pierwszych niskich tonów klarnetu tchnie jakąś dziwną siłą, która z jednej strony nakazuje szacunek, a z drugiej niepokoi. Wprawdzie dalej ów niepokój jest rozwiewany przez wesołą melodię, ale gdzieś w tle zdezorientowanie pozostaje. Zresztą jest tak w całej płycie - skaczącej od pełnych energii, słonecznych kawałków takich jak Sweet Impressions, do duszniejszych, bardziej mrocznych kompozycji przywodzących na myśl twórczość Björk. Dlatego choćby Song From Incidental Music przeczy twierdzeniom wielu recenzji, że Hjaltalin emanują słoneczną radością i demitologizują skojarzenia związane z zimną Islandią.


Takie zwroty akcji – niech będzie, że nazwę je załamaniami – skłoniły mnie do wyznaczenia dwóch ścieżek na Terminalu, które niekoniecznie ze sobą współgrają. Z jednej strony mamy tę wszędzie opisywaną energię i magię, z drugiej dobrze już znany, islandzki chłód. Piosenka Montabone tchnie nim, a parajazzowa forma budzi dziwaczne poczucie, że Hjaltalín za dużo chcieli na tym albumie zawrzeć. Są niby mini-orkiestrą, sprawnie wykorzystującą szerokie instrumentarium, jakie posiadają (m.in. wiolonczela, smyczki, klarnet czy kontrabas), jednakże nie zawsze należy wszystko, co się chce, mówić od razu.

Mimo że Terminal nie daje przyzwyczaić się do jednego pomysłu zespołu na ten album, bo zaraz pojawia się drugi, to niewątpliwie ma on swoją perełkę. Jest nią Stand By You, które urzeka zaskakującą lekkością i nie pozwala przejść obok swego uroku obojętnie. Dużą rolę odgrywają tu smyczki, tworzące na początku aurę ciepłej tajemniczości, a także snujący się głos Högniego Egilssona, później wspomagany przez chórki, dzięki czemu osiągnięto zamierzony efekt sentymentalnej podróży. Jednak to nie wystarczy, by pozbyć się utrzymującemu się wciąż ogólnemu niesmakowi.


W zeszłym roku różne serwisy muzyczne prześcigały się w peanach pochwalnych na cześć albumu Terminal, a prestiżowe pismo Uncut stwierdziło nawet, że przy Hjaltalín ich rodacy... wydają się nudni. Nie wiem, czy to przez utrzymującą się wciąż modę na folk i brzmiącą podobnie muzykę, czy dziennikarze zawsze muszą kogoś w jakiś sposób zaszufladkować i jednocześnie ogłosić kilka gorących opinii na jego temat, ale dla mnie Hjaltalín po prostu wykreowali własny styl, nie aż tak kontrowersyjny, jak wszyscy by chcieli.

Na spychanie do cienia Sigur Rós, Múm, a tym bardziej Björk jest zdecydowanie za wcześnie. Co więcej, jest to posunięcie ryzykowne. Hjaltalín mają na koncie dwa dobre, trzymające się swojej pozycji albumy, ale wizjonerami współczesności wciąż bym ich nie nazwała. Pobrzmiewa w nich zarówno Björk, jak i odrobina Seabear, choć dużo mniej eterycznych.

Terminal broni się swoim eklektyzmem i powiewem świeżości, nieznanym jeszcze wszystkim Islandczykom, ale kuleje w byciu spójnym i dobrze przemyślanym. Być może Hjaltalín nie chcieli robić wszystkich piosenek na modłę folku, bo zaraz by ich upchnięto do tej szufladki, podczas gdy teraz sprytnie umykają wszelkim etykietkom. W mojej głowie jednak pozostawiają nieco chaosu, do którego nie jestem przyzwyczajona. Kolorowego, dźwięcznego chaosu, którego rysą jest ukryty gdzieś między wierszami chłód i mrok. A tych nie powinno tam być. 6.5/10 [Monika Pomijan]