11 lipca 2011

Recenzja The Strokes „Angles”


THE STROKES Angles, [2011] RCA || Dlaczego tak wiele wymagamy od zespołów pokroju Interpol, The Strokes czy The White Stripes? Czyżby to historyczna już nazwa new rock revolution niefortunnie wzmaga nasze pragnienie istotnej rewolucji z każdym ich nowym nagraniem? Czy też może syndrom wstydzę-się-czego-słuchałem-w-liceum nie pozwala nam przejść obok nich bez bezlitosnego kopnięcia? Choć obwołani klasykami już w momencie swoich największych sukcesów, za wcześnie jest chyba jeszcze by faktycznie ich za takowych uważać. Na modę na wczesne lata zerowe przyjdzie jeszcze czas, a tymczasem ich najwięksi bohaterowie wiodą ciężki żywot.

Interpol, jeden z niewielu przedstawicieli nurtu mogący się poszczycić równie udaną, jeśli nie lepszą, drugą płytą, dziś z upodobaniem umieszczany jest w festiwalowych line-up’ach obok Editors i White Lies. The White Stripes oficjalnie zakończyło działalność decyzją Jacka White'a, chcącego zapewne by jego najsłynniejsze muzyczne dziecko szybciej trafiło do rockowych niebios. The Strokes tymczasem, niemal dekadę po debiucie, wydali Angles.

Julian Casablancas intrygował i irytował. Znudzony, wyśpiewany w poduszkę wokal, w połączeniu ze specyficzną przybrudzoną produkcją, uczynił z Is This It brzmieniowy monolit. Szybko rozgorzała dyskusja na temat dlaczego i czym stał się ten album, w jej ferworze ledwie dostrzeżono przebojowość singli z płyty numer 2, a gdy już dogasła, nikt nie miał już sił by choćby zapamiętać płytę nr 3.


Powiedzmy sobie szczerze, kto ostatnimi czasy słyszał tak dobrą i bezpretensjonalną piosenkę jak Machu Picchu? Utwór, w którym dzieje się więcej niż na całym ich debiutanckim albumie, napędzany reaggującą rytmiką, koronkowym basem oraz wyjątkowo żywotnym wokalem, choć nie wybrany na singiel, jest bezdyskusyjnie najlepszym na płycie. A więc stało się, z twórczości The Strokes zniknęła toporność, nowa fala zastąpiła punkową zadziorność a wystudiowane zblazowanie ustąpiło miejsca najzwyczajniejszej radości grania. W poszukiwaniu nowych form swej działalności zespół nie zapomniał jednak o starej i wypróbowanej. Under Cover Of Darkness oraz Taken For A Fool brzmią jak podręcznikowe wręcz piosenki spod pióra The Strokes. Jest zatem równie przebojowo, co ponadczasowo. Podobnie finalne Life Is Simple In The Moonlight, wyjątkowo wręcz jak na nich długie i zdecydowanie dojrzalsze. Tak właśnie brzmi ten sam zespół starszy o lat dziesięć.

W ciągu 34 minut płyty dzieje się na szczęście więcej niż tylko powtarzanie sprawdzonych patentów sprzed lat. Jeśli w bujającym Machu Picchu było to może jeszcze niezauważalne pod pokładami radosnej pulsacji, to wczesne lata osiemdziesiąte pojawiają się już w sposób jak najbardziej czytelny w dalszej części płyty. Szczególnie charakterystyczny perkusyjny pogłos od początku Two Kinds of Happiness wprowadzić by mógł ten utwór na rockowe listy przebojów gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych. Do podobnej estetyki, w electro-popowej jednak wersji, zdaje się odwoływać obdarzone chwytliwym refrenem Games, czyni to jednak głównie przy pomocy weselnych klawiszy.

Niemal o dwadzieścia lat wcześniej cofa nas popowe Gratisfaction. Gdyby dosłodzić produkcję i dodać kobiecy wokal okazałoby się, że mamy do czynienia z piosenką typową dla dzisiejszego Belle and Sebastian! Nuda wkrada się jednak w utworach nieco bardziej eksperymentatorskich. Cóż to jednak za eksperymenty. W synth-rockowym Metabolism najciekawszym elementem pozostaje niestety tylko jego tytuł. Utrzymany również w mroczniejszym tonie motoryczny You’re So Right okazuje się tylko gorszą i cichszą wersją Juicebox. Pozbawiony perkusji Call Me Back, prowadzony wyłącznie przez łagodną gitarę i szeptane chórki, nie dochodzi do żadnej satysfakcjonującej konkluzji.

Nie słyszę jednak na tej płycie zmęczenia czy braku zaangażowania. Nie interesują mnie historie o nieszczególnej atmosferze podczas jej nagrywania oraz o korespondencyjnej metodzie jej tworzenia. Garaż został zamknięty, The Strokes brzmią wreszcie jak zespół i nie serwują nam przy tej okazji dziesięciu kolejnych kopii tego samego utworu. Okazuje się, że wreszcie w ich przypadku mamy do czynienia z prawdziwie różnorodnym i wbrew pozorom spójnym albumem. Na całym albumie bardzo dobrą robotę wykonuje basista Nikolai Fraiture, Fabrizio Moretti zaś, zwany niegdyś perkusistą o najprostszej technice na świecie, świetnie odnajduje się dziś w roli żywego automatu perkusyjnego.

Medialny balon wokół zespołu już dawno sklęsł, pozostaje zatem pytanie czy jego kolejne wydawnictwo jest nam dziś potrzebne. Dlaczego nie? Zapomnijmy o kontekstach, inspiracjach, odniesieniach. W dobie gdy triumfy święci głównie najprzeróżniejszych odmian elektronika The Strokes oferują nam album zaskakująco świeży. Jasne, nic w nim oryginalnego, ale zastanówmy się czy kiedykolwiek oryginalni byli. Może zatem pozwólmy grać The Strokes i reszcie zbawców muzyki rockowej sprzed dekady to, w czym są najlepsi, dopóki tylko są w stanie sprawić nam minimum szczerej przyjemności. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]