25 lipca 2013

Recenzja Empire of the Sun "Ice on the Dune"


EMPIRE OF THE SUN Ice On The Dune, [2013] EMI Australia || Minęło już pięć lat od debiutu Empire of the Sun. Wtedy, w 2008 roku, Australijczycy zgodnie uznani zostali za, delikatnie mówiąc, odpowiedź na święcące tryumfy MGMT. Osuwających się w narkotyczną psychodelię Amerykanów przytłoczyły artystyczne ambicje. Empire of the Sun od początku miało być produktem czysto użytkowym, dostarczającym nieskrępowanej zabawy.

Szczególnie koncerty, w przeciwieństwie do wycofanych MGMT, są prawdziwym popisem wyobraźni, barw, efektów, choreografii, eksplodującego kiczu, ale też wystudiowania. Nawet jeśli wyreżyserowany co do sekundy koncert na Open’erze w 2010 roku był w istocie (pół)playbackiem, to stanowił spektakularne widowisko. Stąd chętnie wracam do „Walking On A Dream”.

Nie miałem wątpliwości co do tego, że jeśli ukaże się drugi album Empire of the Sun, to nie przyniesie żadnych zmian w muzyce duetu, dalej eksploatując neonowy kicz lat osiemdziesiątych i science-fiction klasy B, ewentualnie oferując nowy „mit założycielski” w postaci nowych strojów, efektów i opowieści stojącej za płytą. „Walking On A Dream” i „Ice On The Dune” nie są może concept-albumami, ale kreacja artystyczna stojąca za Empire of the Sun, czerpiąca garściami z muzycznych i filmowych inspiracji Steele’a i Littlemore’a, jest równie ważna co muzyczna strona przedsięwzięcia. Może i nawet ważniejsza.


Na „Ice On The Dune” jest oczywiście przebojowo i nieinwazyjnie, albumu słucha się przyjemnie w tle, świetnie zapewne sprawadza się na imprezach. Od razu słychać, że mamy do czynienia z Empire of the Sun, nic nas w tym względzie nie zaskoczy, choć bez wątpienia jest to płyta słabsza do debiutu. „Walking On A Dream” miało przewagę w różnorodności, obok singlowych hitów znalazły się całkiem intrygujące kompozycje jak „Delta Bay” czy „Swordfish Hotkiss Night”. Nowa płyta jest natomiast rozczarowująco jednorodna, patent na niemal każdy utwór to charakterystyczne wokale plus prosty i mocno taneczny bit.

Album zwalnia odrobinę w drugiej połowie, ducha debiutu przywołuje „Surround Sound” czy niemal całkowicie instrumentalny „Old Flavours”. Singlowa kariera czeka zapewne na odrobinę daftpunkowy „Celebrate”. „Alive” w tej roli sprawdziło się średnio, choć zasadniczo jest kwintesencją stylu Empire of the Sun, słuchając jednocześnie zgrzyta się zębami i tupie nóżką.

Wrażenie robi „Awakening”, jak bowiem można zrobić w XXI wieku utwór brzmiący dokładnie jak… Modern Talking i jednocześnie odczuwać przyjemność z jego słuchania? Najmocniejszą zaś piosenką na płycie jest, nie licząc krótkiego intro, pierwsza, jakby idealnie napisana z okazji zbliżających się urodzin naszego bloga. Podśpiewując zatem be my, be my DNA tupię nóżką dalej. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]