SIGUR RÓS Kveikur, [2013] XL Recordings || Pamiętam jeszcze recenzję „Ágætis Byrjun” z „Tylko Rocka” autorstwa Borysa Dejnarowicza. Był to zaprawdę dobry początek dla tajemniczej, ówcześnie niemal podziemnej grupy, łączącej post-rockową moc z eterycznością rodem ze starego 4AD. Celowo pomijam tutaj „Von”, pokażcie mi bowiem kogoś, kto powracałby często do tej płyty, której największą zaletą jest fioletowe pudełko i dawna snobistyczna niedostępność. „Ágætis Byrjun” jest absolutnym klasykiem, potężnie brzmiącym, z kompozycjami o unikatowej strukturze, w gruncie rzeczy niepokojącymi i dalekimi jeszcze od wystudiowanej pretensjonalności. Jedynie od „Starálfur” zgrzytają zęby, ale „Flugufrelsarinn” czy „Ný Batterí” nadal za każdym razem maglują emocjonalnie.
O „(…)” często mówię jako o swoim ulubionym albumie Sigur Rós, niekoniecznie łatwym, ale z pewnością innym od poprzednika i przemyślanym, a za brutalny geniusz finałowego utworu dałbym się rozstrzelać. Potem było jednak gorzej. Chęć stworzenia, poprzez złączenie wszystkich charakterystycznych dla Sigur Rós elementów, świadomie „bajecznego” albumu „Takk…” zasadniczo zawiodła. Próba odmiany brzmienia na „Með Suð Í Eyrum Við Spilum Endalaust” udała się zaś tylko połowicznie.
Przerwa w działalności nie była specjalnie dramatyczna, otrzymaliśmy w tym czasie dwa albumy Jónsiego, solowy, na którym poeksplorował swe piosenkowe ciągoty, oraz nagrany wspólnie z partnerem, mocno ambientowy i kontemplacyjny. Można było zatem przypuszczać, że powrót Sigur Rós będzie epickim, zespołowym dziełem na miarę pierwszych płyt, co tylko wzmacniały zapowiedzi o „elektronicznym brzmieniu”, „trudności materiału” i rzekomym podobieństwu do „(…)”. Nad biednym „Valtari” nie mam już sił po raz kolejny się pastwić, ale cieszę się, że nie zawiodły mnie przeczucia związane z pojawieniem się „Brennisteinn”.
W recenzji epki nazwałem ten utwór najlepszą kompozycją Sigur Rós od lat i przez analogię do słabego „Valtari” zapowiedzianego słabym singlem odważyłem się mieć spore nadzieje co do nowej płyty. I bingo, „Kveikur” nie jest albumem genialnym, ale zdecydowanie najlepszym w dyskografii Sigur Rós od ponad dekady. Potężny „Brennisteinn” na otwarcie znajduje swoją kontynuację w „Hrafntinna”, utworze melancholijnym, ale nie pretensjonalnym, głównie dzięki wyeksponowaniu instrumentów dętych kosztem typowych dla Sigur Rós smyczków. Szkoda jedynie, że całkowicie niezapamiętywana okazuje się melodia, ten brak jednak całkowicie rekompensuje radosny i przebojowy „Ísjaki”.
Tytułowy „Kveikur”, choć krótszy od „Brennisteinn”, jest drugim emocjonalnym filarem albumu. Chóralny wstęp, nietraktowana smyczkiem brudna gitara, mocna perkusja i post-rockowy szum w finale przywracają wiarę w Sigur Rós jako zespół rockowy. Stąd też kolejna w zestawie gitarowa piosenka „Rafstraumur”, jak na sigurowe standardy - po prostu rockowa. Szkoda jednak, że reszta utworów, poza minorowym outro, to zasadniczo rozpędzone i średnio rozpoznawalne piosenki jakich w repertuarze grupy wiele.
Przesadzone są głosy o gniewnym i agresywnym charakterze „Kveikur”, te elementy ograniczają się bowiem do raptem dwóch najlepszych utworów. Album jako całość wydaje się zaskakująco radosny, nawet jeśli jest to radość neurotyczna i rozedrgana. Tym samym „Kveikur” okazał się tym, czym miało być „Með Suð Í Eyrum Við Spilum Endalaust”, czyli zbiorem witalnych piosenek podanych na sigurowy sposób. W przeciwieństwie do tamtej płyty, „Kveikur” jest jednak dziełem spójnym, poszczególne utwory dość płynnie w siebie przepływają, łączą je też między sobą wzajemne muzyczne i liryczne powiązania. Jest to też, jak na Sigur Rós, płyta krótka, zamiast przesytu pozostawia nas zatem w przyjemnym rozczarowaniu. Dodajmy do tego fajne zabiegi produkcyjno-aranżacyjne, wyeksponowanie dęciaków i otrzymujemy naprawdę udany album. Naprawdę się cieszę, że Sigur Rós nadal są do nagrania takiego zdolni. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]