31 lipca 2013

Recenzja Editors "The Weight Of Your Love"


EDITORS The Weight of Your Love¸ [2013] [PIAS] || Gdy na początku lat zerowych szalała nowa rockowa rewolucja, raczej ją ignorowałem zajmując się klasyką rocka. Bo po co słuchać odniesień do bluesa, hardrocka, punku, nowej fali, skoro można sięgnąć po oryginały. Dopiero pod koniec tej fali spadły na mnie jak grom z jasnego nieba dwie piosenki ledwie zapowiadające taneczny miks gatunkowy lat następnych: „Take Me Out” Franz Ferdinand oraz „Munich” Editors.

„The Back Room” jest dziś płytą niedocenianą a bez wątpienia klasyczną. Stylowa, zadziorna, surowa i nieprzyzwoicie przebojowa, w której każdy element i każda piosenka były na swoim miejscu. Między bajki włożyć można było porównania do Joy Division (via Interpol), pokażcie mi kogoś, kto potrafiłby tańczyć i wyśpiewywać swe gardło do muzyki Iana Curtisa. Joy Division ostrzyli w naszych rękach tępe żyletki, Editors wstrzykiwali adrenalinę prosto w serce.

Szkoda, że padli ofiarą znanego syndromu chęci bycia „bardziej”. Na „An End Has A Start” mamy teoretycznie te same składniki. Melodie, gitary, teatralne wokale, ale wszystko zagęszczone przeprodukowaniem i przearanżowaniem. Jest tam kilka świetnych kompozycji, ale jako całość album ten zmienił się w dźwiękową magmę. Syntezatorowy eksperyment na „In This Light And On This Evenig”, jakiekolwiek były jego przyczyny, mnie przekonywał. Utwór tytułowy, tylko początkowo irytujący „Papillon” i rewelacyjne „Eat Raw Meat = Blood Drool” należą do najlepszych utworów Editors, reszta kompozycji jest jednak dość miałka, w efekcie ten potencjalnie bardzo dobry album zapada się pod ciężarem własnej nierówności.


Stąd moje zaskakująco pozytywne odczucia po pierwszym pobieżnym przesłuchaniu „The Weight Of Your Love”. Dla odmiany płyta brzmi spójnie i równo, co przy powrocie do gitarowego grania najbardziej przypomina „An End Has A Start”, ale w znacznie lżejszej wersji. Kłopoty ujawniają się dopiero przy uważniejszym odsłuchu. Niemniej pierwsze single należą do zdecydowanie udanych, będąc zarówno przebojowymi, jaki i ukazując nowe oblicze zespołu. „A Ton Of Love” żartobliwie nazywam najlepszym singlem U2 od lat, jest tu żar, pojawia się i New York, i desire. „The Weight” to już Editors ani nie ostre, ani zadziorne, lecz przestrzenne, kroczące, a za mocną, momentami południową gitarą pojawiają się i smyczki.

Podobnie brzmi „Sugar” w stylu rocka lat dziewięćdziesiątych, z popowym refrenem i konsekwentnie kojarzący się z U2. Jeszcze mocniej słychać to w „Formaldehyde”, wbrew tytułowi sugerującemu większy ciężar gatunkowy. Wspomniane smyczki szczególnie silnie wyeksponowane są w „Honesty”, w którym pobrzmiewa też sekcja dęta oraz bardzo mocno zredukowane w stosunku do poprzedniej płyty syntezatory. Ballady na „The Weight Of Your Love” prezentują zaś różne oblicza, epicko się rozkręcające (znów lata dziewięćdziesiąte) w „What Is This Thing Called Love” czy bardziej poetyckie w „Nothing”.


Wadą albumu nie okazują się jednoznacznie wcześniej zapowiadane inspiracje amerykańskim rockiem sprzed dwóch dekad, prowadzące to silnych skojarzeń z „amerykańskim” etapem w historii U2. Tym razem płyta jest tak równa, że mało co ponadprzeciętnie się wybija, brakuje ognistych refrenów, chwytliwych melodii, w drugiej połowie robi się już miejscami nudno i nie pomaga sięgnięcie po folkową stylistykę w „The Phone Book”.

Jest to Editors dojrzalsze, ale pozbawione większości dawnego napięcia. Silnie ujawnia się tu też ich słabość do zbytniego przeciągania kompozycji, większość utworów przekracza cztery minuty, skrócenie ich z pewnością dodałoby albumowi blasku. Jak zwykle, na szczęście, dodatkowego blasku nie potrzebuje głos Toma Smitha, który znacznie poszerzył tu swoje zdolności wokalne i interpretatorskie. Płyta niepozbawiona wad, ale i zalet, nie wzbudza ani większych emocji, ani też kontrowersji. Tym bardziej po obecnym wyciszeniu ciekawi mnie ich kolejna wolta stylistyczna, jakakolwiek by ona nie była Editors brzmią zawsze unikalnie. 6/10 [Wojciech Nowacki]