29 sierpnia 2012

Recenzja Sigur Rós "Valtari"


SIGUR RÓS Valtari, [2012] Parlophone || „Valtari” to po islandzku „walec drogowy”, ciężki sprzęt, majestatycznie miażdżący wszystko na swojej drodze. Jest to zatem jeden z najbardziej nietrafionych tytułów z jakim miałem do czynienia. Ciężkie bowiem stają się jedynie serca po wysłuchaniu tego niezwykle wyczekiwanego albumu Sigur Rós.

Jónsi pewnie byłby bardzo zadowolony wiedząc, ze w związku z każdym kolejnym wydawnictwem jego macierzystej formacji towarzyszy nam nadzieja. Nie jednak w postaci debiutanckiego albumu o tożsamym tytule „Von”, lecz autentyczna nadzieja, że Sigur Rós są w stanie nagrać jeszcze coś ciekawego/innego/przełomowego/wielkiego. Wielkim albumem niewątpliwie było „Ágætis byrjun”, upieram się, że takim też były „( )”. „Takk…” przyniósł już powielanie patentów umiejętnie wymieszane z nudą. „Með suð í eyrum við spilum endalaust” w końcu okazał się czymś niekoniecznie lepszym, ale z pewnością innym, o ile jednak pierwsza połowa tej płyty pokazywała nam nowości, o tyle połowa druga tonęła w nudzie i pretensjonalności.

Interesujące jest to, że pomijając dwa wymienione wcześniej wybitne płyty, najciekawszymi wydawnictwami Sigur Rós nie są albumy,  lecz np. „Hvarf / Heim” czy „Ba Ba Ti Ki Di Do”. Wtedy to Islandczycy wydają się odpuszczać, wydawać coś, o tak, przy okazji, może dla siebie, może dla fanów. Nie jestem bowiem pewien dla kogo są regularne albumy. Dla zespołu, skoro Georg Hólm twierdzi, że „Valtari” jest pierwszą płytą Sigur Rós, której może słychać w domu? Czy dla fanów, w postaci alternatywnych gimnazjalistek, egzaltowanych studentek i smutnych miłośników Islandii?

„Valtari” jest płytą słabą na wielu poziomach. Nie wiadomo dokładnie, co z nią robić. Na uważne słuchanie jest zbyt męcząca, ale jednocześnie zbyt bezpłciowa na muzykę tła. Dla samego zespołu oznacza zaś niesamowity regres. Po próbie odświeżenia brzmienia na „Með suð í eyrum við spilum endalaust” nastąpiło karykaturalne wręcz sięgnięcie po to, co w Sigur Rós jest najsłabsze. Pretensjonalność z ich strony jest czymś czego można się spodziewać, nuda jednak i brak jakichkolwiek koncepcji kompozytorskich jest nie do wybaczenia.

Ratunkiem dla „Valtari” byłoby wydanie jej w postaci EP-ki zawierającej pierwsze cztery utwory. Trzeci utwór, „Varúð”, jest bowiem najlepszym i jedynym wartościowym w zestawie. Mamy w nim analogowe zniekształcenia pianina, niepokojące smyki, chóralny zaśpiew, przede wszystkim zaś przemyślaną strukturę, post-rockową gradację, kumulację emocji, nieobecną niemal w innych utworach perkusję i popisową grę smyczkiem na gitarze.

Zatrzymać można się jeszcze przy „Rembihnútur”, które od niepokojącego, soundtrackowego początku przechodzi w typowy sigurowy banał, znajduje on jednak żywsze, piosenkowe rozwinięcie. „Ekki Múkk”, pierwszy znany utwór z „Valtari” to zasadniczo tylko znane gaworzenie Jónsiego, pianino oraz smyki, całość prowadząca do nikąd. „Ég anda” natomiast dobrze sprawdza się jako opener płyty, z mieszaniny intymności múm i emocjonalności Sigur Rós otrzymujemy ładny post-rockowy wstęp.

Cztery utwory z drugiej połowy płyty, to niezauważalnie przechodzące jeden w drugi, donikąd nie prowadzące nużące wielominutowe szkice. „Dauðalogn” dziwi kościelną niemal atmosferą. „Varðeldur”, na koncertówce „Inni” po tytułem „Lúppulagið” był może i ciekawostką, tutaj jednak, w otoczeniu równie jałowych kompozycji nie wyróżnia się już niczym. Tytułowego „Valtari” na przedostatniej na płycie pozycji słuchać już się po prostu nie chce. Finałowe „Fjögur píanó” to nic więcej jak do bólu rozciągnięte bezpłciowe brzdąkanie na pianinie, zdolne wyjść spod palców każdego smutniejszego zespołu.

W tym kontekście gorzki uśmiech budzą zapowiedzi „Valtari” jako albumu o bardziej „elektronicznym, choć nie tanecznym charakterze”. Płyta oparta jest na połączeniu pianina i smyczków, oplecionych analogowymi trzaskami. Porównywana bywa do innego „trudnego” albumu Sigur Rós, mianowicie do słynnych „Nawiasów”. Trudny nie znaczy jednak nudny, „( )” były bowiem emocjonalnym tornadem, „Valtari” zaś grzęźnie w dźwiękowej nudzie, zbliżając się raczej do debiutu grupy. Nie oszukujmy się bowiem, „Von” nie jest płytą do której powracamy, a gdyby nie późniejszy sukces Sigur Rós to nigdy byśmy o niej nie usłyszeli.

W odbiorze albumu nie pomagają również towarzyszące mu filmy. Projekt „the valtari mystery film experiment” (bo już w nazwie trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia i z “mystery, i z “experiment”), będąc z założenia ciekawym uwypukla jedynie wielkie emocjonalne i intelektualne oszustwo jakim stało się Sigur Rós na etapie „Valtari”. 4/10 [Wojciech Nowacki]