JOHN FRUSCIANTE PBX Funicular Intaglio Zone, [2012] Record Collection || Oh, John, rzec by się chciało po raz kolejny… Epka “Letur-Lefr” wprowadziła niemałą konfuzję, nie tyle kolejną stylistyczną woltą Frusciantego, co jej rozedrganiem i szkicowym charakterem. Choć nie miała być zapowiedzią nowego albumu, będąc raczej świadectwem poszukiwań nowych form wyrazu na polu elektroniki, to po „PBX Funicular Intaglio Zone”, które posiadam już od kilku miesięcy, sięgnąłem dopiero teraz. Ale skoro uważałem go za najbardziej kreatywną siłę pewnego znanego i irytującego mnie zespołu, a jego dawny kolega Flea ostatnimi czasy zabawił się z Damonem Albarnem, poromansował z Thomem Yore’iem i wydał niezłą solową epkę z Patti Smith na wokalu, to nadszedł czas przyjrzeć się dokładniej cóż to Fru porabia.
Paroletnie milczenie i historyjki o tym, jak przez ten czas na fali fascynacji elektroniką uczył się praktycznie od nowa grania na gitarze, średnio mnie przekonują. Próba skonstruowania sobie nowego brzmienia nie jest sama w sobie niczym zły, ale seriously, elektronika zawsze była w jakimś stopniu obecna w twórczości Frusciantego, czy to w słynnym cyklu „sześciu płyt w sześć miesięcy”, czy na rewelacyjnym, niemal depechowym „To Record Only Water For Ten Days”.
„PBX Funicular Intaglio Zone” momentami brzmi kuriozalnie śmiesznie. Całkiem przyjemnie jazzujący na początku „Bike” przeradza się nagle w szaleńczy rave z idiotycznym eurodance’owym wokalnym samplem. „Mistakes” to wesoła pioseneczka oparta na prymitywnym bicie. Panujący tu soniczny chaos na wysokości „Uprane” zdecydowanie już męczy, choć ten akurat utwór nabiera wyrazu w końcówce wraz ze starym dobrym krzykiem Frusciantego.
Przyjemną za to piosenkową kompozycją jest najdłuższy na płycie „Ratiug”, choć akurat w niej pojawia się element hiphopowy, który tak silnie odcisnął się piętnem na “Letur-Lefr”. Będący zapowiedzią albumu „Hear Say” jest chyba faktycznie najbardziej dla niego reprezentatywnym utworem. Ciekawie natomiast wyglądają nieświadome zapewne odniesienia do… Mike’a Oldfielda. Wyłaniająca się z dziwnych dźwięków i pogłosów gitara w „Intro/Sabam” wyraźnie się z nim kojarzy, „Guitar” zaś, zatytułowany równie oryginalnie jak kompozycje Brytyjczyka, brzmi jak skrzyżowanie Oldfielda z The Prodigy.
Cięższe gitary pojawiają się dopiero w „Sam”, choć w warstwie stylistycznej jest to utwór wyraźnie odwołujący się do średnio dziś już modnego drum’n’bassu. Finałowy „Sum” to natomiast ckliwa pioseneczka, owszem, jak cała płyta bazująca na połamanym rytmie, ale już bardziej typowa dla twórczości Frusciantego.
Zaletą płyty jest z pewnością większa spójność od epki. Widać, że stał za nią jakiś namysł, lecz w dalszym niewiadomo dla kogo jest ona przeznaczona. Z pewnością nie dla fanów gitary, również niekoniecznie dla miłośników elektroniki, tutaj dość archaicznej. Ostatnie działania Johna sprawiają trochę wrażenie paroletniej amnezji. Jakby zapomniał jak oryginalnym i umiejętnie łączącym gatunki był artystą. Teraz zaś bawi się głównie w naśladowanie wybieranych na ślepo stylistyk. 4/10 [Wojciech Nowacki]