5 stycznia 2014

Recenzja Arctic Monkeys "AM"


ARCTIC MONKEYS AM, [2013] Domino || Arctic Monkeys to interesujący przypadek grupy, która udanie wychodzi z pobłażliwie czasem traktowanego kręgu młodzieżowego indie-rocka lat 00’, wkraczając na terytorium zarezerwowane dla „prawdziwego” dorosłego rocka pełnego deluxe reedycji klasyków i pogardy dla wszystkiego co młodsze niż 20 lat. Pojawili się jako ostatni chyba wielcy debiutanci brytyjskiej „nowej rockowej rewolucji”, dysponując potężnym pierwszym albumem, idiotyczną nazwą i masowym wsparciem ś.p. MySpace’a. To właśnie oni, nie Franz Ferdinand, ostatecznie przekształcili wizerunek Domino Records z niezależnego ambitnego labelu mieszającego alternatywne i folkowe brzmienia z elektroniką przełomu stuleci w nadal niezależnego giganta indie i zdobywcę okładek NME.

Historia potoczyła się dalej jednak nietypowo. Zamiast albumu nr 2 „takiego samego jak debiut i odnoszącego sukces z rozpędu”, albumu nr 3 „pokażmy, że eksperymentujemy i utraćmy połowę fanów” oraz albumu nr 4 „powróćmy po latach do pierwotnego brzmienia niewywołując najmniejszego zainteresowania mediów”, czyli plus minus dziejów takich zespołów jak Interpol, The Strokes, czy Franz Ferdinand właśnie, jakimś cudem wyszli z modnego kręgu współczesnego „indie” wstępując na ścieżkę bogów rocka.


Tym cudem zasadniczo okazał się Josh Homme. Wystarczyło pozadawać się regularnie z prawdziwym bogiem rocka i dodać nieco klasycznych riffów, by pokazać zatwardziałym rockistom, że gitarowe granie nie przestało być interesujące wraz z dubeltówką Kurta Cobaina. Po gówniarsko-krzykliwym debiucie Arctic Monkeys każda kolejna regularnie wydawana płyta faktycznie przynosiła stopniowo coraz bardziej dojrzałe i interesujące dźwięki. Można było przypuszczać, że proces ten zaowocuje w końcu albumem równie istotnym, lecz totalnie innym od „Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not”. Wielu, łącznie z redakcją NME (album roku 2013, serio?), uważa, że jest nim „AM”. Jest? Nie.

Duch Queens of the Stone Age unosi się już w pierwszym utworze, znajdziemy tu również sporo firmowych od pewnego czasu dla Arctic Mokeys blacksabbathowych riffów. Natychmiast rozpoznawalny jest tutaj nadal wokal Alexa Turnera. Jest to jednocześnie jedyny chyba element, który przynosi autentyczny progres, Turner coraz odważniej i dojrzalej operuje swoim głosem, szkoda jednak, że nie przekłada się to na melodie. Wokalista wyraźnie zatraca się przekombinowanych i połamanych liniach wokalnych, w większości zupełnie niezapamiętywalnych. Jego charakterystyczne liryki dominują, spychając na dalszy plan muzykę, aczkolwiek również kompozycje nie przynoszą na „AM” nic specjalnie interesującego.


Opinie o stylistycznej różnorodności tego albumu (od post-punku po hip-hop) można spokojnie włożyć między bajki. Jedyna prawdziwe dramatyczna (dosłownie) zmiana następuje w połowie albumu, gdy piosenki o tak potencjalnie atrakcyjnych tytułach jak „No.1 Party Anthem” i „Mad Sounds” okazują się niemal soft-rockowymi balladami. Całość zupełnie nie angażuje, brzmi przyciężko i dość surowo zarazem. Dawna gówniarska zadziorność Arctic Monkeys czasem irytowała, ale „AM” zdecydowanie brakuje tamtej lekkości.

Nie ma jednak specjalnie nad czym rozpaczać. Arctic Monkeys nadal wydają się być fenomenem ograniczonym do Wielkiej Brytanii, Open’era i zachwyconych redaktorów „Teraz Rocka”. Bo czy znacie osobiście jakiegoś oddanego fana Arctic Monkeys? Ja nie. 5/10 [Wojciech Nowacki]